Postanowiłam szynobusem pojechać do Olsztyna, by pójść na Stare Miasto, bo nie „byłam tam od wczoraj”.

Tradycyjnie na wyprawę zabrałam książkę. Tym razem wybór padł na mały, poręczny tomik poezji Marii Pawlikowskej-Jasnorzewskiej. W wypełnionym podróżnymi i przemienionym w solarium pociągu przytulałam tylko plecak z żółtą książeczką. Nie było mowy, by w takich warunkach cokolwiek czytać. Wprawdzie miałam siedzące miejsce i mogłam rozmyślać o tym, że Maria Pawlikowska-Jasnorzewska została patronką roku 2025, ale o czytaniu jej utworów nie było mowy. Rozmyślałam więc tylko o docenieniu twórczości tej wybitnej poetki XX wieku i o przypadającej w tym roku już 80. rocznicy jej śmierci.
Tomik poezji wyjęłam z plecaka na Starym Mieście. Przysiadłam przy stoliku przed Wojewódzką Biblioteką Publiczną w Olsztynie i otworzyłam wybiorczo książeczkę. Wiersz - wyrocznia bardzo realistycznie odzwierciedlał zachowanie przyrody i moje rozczarowanie, wprawdzie krótką, ale uciążliwą, bo bez klimatyzacji podróżą. Wiersz ten dedykuję przemiłej pani konduktor, która drukując bilety rozdawała wszystkim podróżnym przemiłe, przepraszające uśmiechy. Widziałam, że mimo nienagannej bieli służbowej koszuli ręce jej opadały na zaistniałą awarię klimatyzacji i czuła dyskomfort, ale uśmiechem i stoickim spokojem ratowała sytuację. W sumie tego letniego upału w tym roku aż za dużo nie było. Jednak natura ludzka jest taka, że jak gorąco – to wiadomo narzekamy, że gorąco, a jak zimno, to po co zimno. Oczywiście gdy wysiadłam z pociągu miałam całą mokrą bluzkę, ale piękne słoneczko wysuszyło mnie, a spacer po Starym Mieście roztkliwił.
Wybrany losowo wiersz nosi tytuł „Liście” i jest bardzo krótki, ale wymowny: Rumieńce lata pobladły. Liść złoty z wiatrem mknie. I klonom ręce opadły, i mnie... Stare Miasto powitało mnie kaskadą wody tańczącej fontanny, miłą muzyką uzdolnionej skrzypaczki oraz kwiatami z klombów i straganów. Ale też przeświadczeniem, że lato odchodzi. Wracając pociągiem do Szczytna (tym razem bez tłoku), wyciągnęłam tomik poezji i z zaciekawieniem czytałam opracowany przez Stefana Flukowskiego życiorys zmarłej 9 lipca 1945 r. w Anglii poetki. Dowiedziałam się, że urodzona 24 listopada 1891 r. w Krakowie autorka właśnie w mieście narodzin spędziła dzieciństwo i młodość. Przerywam studiowanie życiorysu, bo już rogatki Szczytna, za chwilę wysiadamy. Na peronie młody człowiek porywa w ramiona swoją ukochaną. Młodzi śmieją się, tulą. Natychmiast za Pawlikowską-Jasnorzewską recytuję: Kto chce, bym go kochała, nie może być nigdy ponury i musi potrafić mnie unieść na ręku wysoko do góry. Postanawiam, że do dalszej części wiersza, którego strofę znam na pamięć wrócę w domu. Niestety w tomiku, który z pietyzmem przechowuję od 1981 r. w domowej biblioteczce, a który zabrałam na wyprawę do Olsztyna, tego utworu nie ma. Zastanawiam się czemu Matylda Wiśniewska, która zebrała i opracowała wybór wierszy do wspomnianego tomiku, który posiadam nie dodała tego kultowego i recytowanego na wielu konkursach recytatorskich utworu o zachowaniu osoby, którą jako nastolatki chciałyśmy pokochać. Natomiast ku własnemu zaskoczeniu dowiedziałam się, że Maria Pawlikowska-Jasnorzewska aż trzy razy wychodziła za mąż, a jej ojcem był ceniony nawet na dworach cesarskich batalista i portrecista Wojciech Kossak. Wiadomo, że niektóre informacje poznane w młodości na lekcji polskiego zacierają się, ale słowa wielu wierszy w tym Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej nie. Do dziś znam na pamięć kolejny wiersz tej poetki, który zdobił słomianą matę mojego panieńskiego pokoju: Nie widziałam cię już od miesiąca. I nic. Jestem może bledsza, trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza. Z tym, że wypisując tę sentencję zmieniałam słowo „powietrza” na „słońca” Uważałam wówczas, że bez powietrza nie da się żyć, bo potrzebne jest do oddychania, natomiast bez słońca tak. Ale gdy pojęłam głębię przesłania teraz śmieję się ze swojego ówczesnego „poprawiania” poetki.
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska nazywana jest „polską Safoną”, ale znajomi zwracali się do niej Lilka, to skrót od motylka, bowiem mawiano o niej kobieta-motyl. We wstępie wspomnianego tomiku przeczytałam jeszcze jedną ciekawostkę dotyczącą poetki, otóż: W dzieciństwie uległa wypadkowi. Podczas zabawy, wykonując ewolucje taneczne, potknęła się i upadła tak nieszczęśliwie, że złamała rękę w łokciu. Błędne nałożenie niezbyt ciężkiego opatrunku gipsowego przez lekarza doprowadziło w rezultacie do skrzywienia kręgosłupa, skazując jednocześnie na przyhamowanie procesu jej wzrostu. Poetycki debiut miał miejsce w 1922 i tomik nosił tytuł „Niebieskie migdały”, a kolejny „Różowa magia”. Pełna refleksji i zadumy jest twórczość poetki, rozbrzmiewa pełnym akordem ludzkiej radości życia, ludzkiego bólu i wreszcie niemocy. Jest nasycona głębią i różnorodną treścią humanistyczną.
Grażyna Saj-Klocek