Od kilku lat w maju biorę urlop i jadę zdobywać góry. Jest to dobry termin, bo pogoda zwykle dopisuje, a szlaki puste stąd łatwość dotarcia w piękne miejsca. W tym roku wraz z moją przyjaciółką Zosią wybrałyśmy sie do Wisły, by zdobyć Baranią Górę.
Wsiadając do samochodu od razu zaczęłam snuć marzenia jak to spotkam się z Małyszem i opowiem Adamowi, że mnie kiedyś, przezywano „Ee Małysz”. Nie dopuszczałam do siebie myśli, iż do takiego spotkania nie dojdzie i dalej sobie dumałam, że zapytam słynnego skoczka o to, czy szusuje na nartach ot tak dla przyjemności. Zapytam go też ile razy był na Baraniej Górze i czy lubi wędrówki po szlakach... A co to pomarzyć nie można? W życiu różne dziwy się zdarzają... Oj dzieją się dziwy nad dziwami, bo nagle słoneczko gdzieś się schowało a na niebie pojawiły się baranki, które początkowo odczytałam jako dobry znak - wszak zmierzałyśmy by wspiąć na Baranią Górę. Po chwili chmurki z baranków zmieniły w stado owiec, a za moment całe niebo zasnuła jedna wielka chmura i lunął deszcz. Tak lało, że wycieraczki nie nadążały zbierać wody, ale gwałtowna ulewa przemieniła się w jednostajnie padający deszcz. Wycieraczki pracowały miarowo, ale taka pogoda nie wróżyła nic dobrego. W deszczu dotarłyśmy do domu Gaździny, którą polecili znajomi. Zadzwoniłam i gdy przemiła gospodyni wyszła, spytałam czy dwie zbłąkane owieczki znajdą u niej schronienie. Zgodziła się, ale wyjaśniła, że pokoje będą gotowe za dwie godziny. Nie przeszkadzało nam to, zostawiłyśmy samochód i pod parasolami poszłyśmy zwiedzać miasto. Najpierw do Zameczku Myśliwskiego, który swego czasu zamieszkiwał arcyksiążę Fryderyk Habsburg a obecnie siedziby wiślańskiego oddziału PTTK, by zakupić mapy i przewodniki. Następnie do centrum Wisły. Podziwiałyśmy bardzo czystą i zadbaną miejscowość nie bez powodu zwaną Perłą Beskidów, położoną w Beskidzie Śląskim, u źródeł rzeki Wisły powstałej z połączenia Białej i Czarnej Wisełki oraz Malinki. Jednak padający deszcz zmusił nas do szukania schronienia najlepiej w domu Adama Małysza, ale pytani o słynnego skoczka tubylcy wyjaśnili mi, że zamiast do chałupy lepiej udać się do Domu Zdrojowego i tam podziwiać Figurę Małysza z białej czekolady. Faktycznie w holu Domu Zdrojowego stał 2,5 metrowy, ważący 180 kg skoczek. Niesamowitą figurę wykonali z bloku białej czekolady członkowie Stowarzyszenia Cukierników RP w 2001 r. W 2007 r. figura przeszła gruntowną renowację, dodano wówczas czwartą kryształową kulę Mistrza. Doznałam zawodu miłosnego, bo chciałam pocałować mojego idola i przy okazji choć troszkę polizać, i zasmakować całego sportowego splendoru, a tu Małysz za szybą... Nici więc ze smakowania. Staję więc do fotografii, ale tęsknie spoglądam w bok – może Mistrz nadejdzie. Po chwili przeszkloną gablotę oblega grupa dzieci i już wiem skąd pomysł na zabezpieczenie, one też mają chrapkę skosztować czekolady i gdyby każdy z nas liznął niezwykłą figurkę, już dawno byłoby po Małyszu. Wycieczka wybiera się pod dom Mistrza, ale słyszę jak jedna z osób mówi, że został tylko dom, bo Adam nie miał prywatności i z rodziną wyprowadził do Zakopanego. Trudno, Małysz z czekolady musi mi wystarczyć, a wspomnienie emocji i radości jaką nam wszystkim dostarczył wypowiadam głośno magicznym: „Leć Adam leć!”. My też lecimy dalej, by podziwiać Muszlę Koncertową, patrzeć na na rzekę i śpiewać: „Płynie Wisła płynie po polskiej krainie, a dopóki płynie Polska nie zaginie”... Pod parasolami docieramy do Pomnika Źródeł Wisły. Niezwykle urodziwa Nimfa Wodna spod swoich stóp wypuszcza kaskady wody, tańczące strumienie wytryskają też z pląsających w fontannie rybek. Widok fantastyczny i niezwykle adekwatny do panującej aury. Cóż z tego, że pada deszcz my jesteśmy w urokliwym miejscu i na dodatek ja mam urlop. Jeszcze tylko spacer brzegiem Wisły, przeczytanie zaproszenia na koncert Chóru z USA, który odbędzie się następnego dnia i gdy zapada zmrok wracamy na kwaterę. Miła Gaździna wręcza nam klucz i wkraczamy w czystość, świeżość i gościnność domu, który spełnia nasze oczekiwania i pozwala odpocząć. Mamy do dyspozycji fajne mieszkanko. W kuchni rozkładamy mapy i opracowujemy strategię zdobycia Baraniej Góry. Wybieramy trasę: Wisła Czarne – Przysłop – Barania Góra – Wisła Białe. Pakujemy plecaki, przygotowujemy ciuchy.
Dobrze śpi mi się w kolorowej, pachnącej pościeli, mam kolorowe sny. Pobudka jest brutalna: „o szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni...” Nie wierzę i mimo, iż uderzenia są jednoznaczne podchodzę do okna - pada. Co ja piszę pada, toż za oknem leje. Wracam do ciepłego, pachnącego łóżeczka, naciągam na głowę kołdrę i w taki sposób chcę uciec od rzeczywistości. Zapach świeżo zaparzonej kawy działa jak magnetyzm w piżamie zjawiam się w kuchni i przy życiodajnym naparze przeprowadzamy naradę wojenną. Postanowienie jest zgodne – idziemy. Wypijamy kawę, po porannej toalecie przygotowujemy prowiant (nie mamy ochoty na śniadanie) i zarzucając plecaki na plecy schodzimy do samochodu. Postanawiamy podjechać pod szlak, by mieć łatwiej. Na wśródleśnym parkingu jesteśmy tuż przed 9-tą. Postanawiamy jeszcze chwilę poczekać w aucie.
Lokujemy się na tylnych siedzeniach i zajadamy śniadanie, ja fałszywie intonuję: „Nie lej dyszczu nie lej, bo cię tu nie trzeba, omiń lasy góry uciekaj do nieba”... a za chwilę „uleje usiecze Janiczkowe lica”... Niech sobie każdy myśli co chce, ale prawda jest taka, że deszcz wystraszył się chyba mojego beczenia i fałszowania, bo posłuchał i przestał padać. Wychodzimy z samochodu jest szaro, buro ale nie ponuro, bo na prawdę nie pada. Zostawiamy samochód, zakładamy plecaki i ruszamy. Po chwili wracamy po kije, bo z tej radości, że nie pada zapomniałyśmy o nich. Początkowo trasa naszej wędrówki wiedzie po umytej deszczem szosie. Idzie nam się szybko i wygodnie, wypatrujemy znaków na drzewach i wesoło rozmawiamy. Przed nami blisko 17 km marszu, co zajmie nam, zgodnie z informacją w przewodniku, ok 6 godzin. Droga prosta i nie trudna więc gadamy, a wesoła rozmowa osłabia czujność, bo gdy dociera do nas, że długo nie ma znaku, musimy wracać. My tu gadu gadu, a nasza trasa z wygodnej skręciła w lewo i leśną drogą dość ostro prowadziła w górę. Niestety znak skrętu nie pokazał, ale w tym miejscu urywa się i pojawia na drzewach przy wspomnianej, leśnej drodze. Właśnie dlatego uwaga i czujność, to podstawa każdej wycieczki. Zapomniałam napisać, że cały czas szumi woda, bowiem ewenementem marszu są źródła Wisły, które kaskadami lub spokojnym szemraniem obwieszczają swoją obecność. Nie pada i nawet niebo ze szczelnej powłoki chmur przemienia się w obłoczki-baranki, a słoneczko na maleńkie chwile przedziera się, by delikatną pieszczotą promieni dotknąć nas. Docieramy do Schroniska PTTK Na Przysłopie, ale panuje tam remont i wielu panów stuka, puka, co skutecznie zniechęca do zatrzymania. Dodatkowo budynek bardziej przypomina blok niż schronisko. Trasa nadal wiedzie ostro w górę i przypomina kamieniołom, trzeba bardzo uważać, a kije są bardzo pomocne w marszu. Kamienie, korzenie... mozolną wspinaczkę uatrakcyjnia pojawienie się dwóch piechurów, do tej pory czułyśmy się jak dwie, samotne owieczki, a tu proszę na horyzoncie człowiek. Pozdrawiamy się, wymieniamy grzecznościowymi uwagami. Oni schodzą, bo zdobyli szczyt, my podchodzimy. Nie było łatwo, ale zawsze, gdy chcemy zobaczyć jak wygląda świat z góry warto tę górę zdobyć. Wspinaczka wyciska pot, uczy pokory, ale radość z osiągnięcia celu jest niesamowita. Widzę wieżę, widzę ludzi – Hura! Hura! Barania Góra zdobyta! Wchodzimy na 15 m wieżę widokową i podziwiamy okolicę, ależ tam wieje. Pamiątkowe zdjęcia utrwalają osiągnięcie celu. Chwilę rozmawiamy z odpoczywającymi tam turystami, którzy informują nas, że schodząc napotkamy 40 osób, które wspinają się tu i też chcą poczuć radość zdobywców. Radość, radością a zejść trzeba. Na Baranią Górę wiedzie kilka szlaków, jedni wchodzą tędy inni owędy. Gdy schodzimy faktycznie spotykamy liczną i wesołą grupę turystów, którzy pytają „jak daleko? Co tam na nich czeka?”. Okazuje się, że mam do czynienia ze studentami Uniwersytety III Wieku z Andrychowa, robimy sobie fotki, a ja odpowiadam, że Barania Góra na Wyciągnięcie ręki, a tam czeka na nich szampan i fanfary. Schodzenie nie jest łatwe, a kije znów świetnie spełniają swoją rolę. Momentami jest stromo, droga wiedzie po głazach, po wodzie, ale jest super. Mimo, iż trzeba ciągle z pokorą schylać głowę i patrzeć pod nogi, to wystarczy na chwilkę podnieść głowę i ujrzeć piękno natury, bowiem szlak wiedzie dolinami źródłowych potoków Wisły. Mniej więcej w połowie trasy mijamy grupę młodzieży, pozdrawiamy się serdecznie. Widok młodych ludzi przywołuje wspomnienia i moja towarzyszka opowiada, że 20 lat temu była z młodzieżą na Stożku, wówczas młodzi ludzie tylko wysiedli z pociągu i zdobyli Stożek. Już wiem, że jeśli bezpiecznie dotrzemy na dół, to następnego dnia właśnie Stożek będzie celem naszej wyprawy. Zmęczone, ale szczęśliwe schodzimy do Białej Wisełki - zdobyłyśmy liczącą 1220 m górę Beskidu Śląskiego. Teraz tylko musimy dotrzeć do samochodu i wrócić do gościnnego domu Gaździny. Cała wyprawa trwała ponad 6 h, ale dostarczyła niebywałego, pełnego radości zmęczenia. Potwierdziła, że czasem wbrew niepogodzie warto wyjść z domu i przeżyć wspaniałą przygodę, bowiem w drodze powrotnej towarzyszyło nam słońce. Pięknym słońcem powitała nas Wisła, polubiłam urokliwe miasteczko. Koncert Chóru z USA wyciszył nas i wzruszył, bowiem fenomenalni artyści w swoim repertuarze mieli różnorodne utwory, a wzruszyli wykonując po Polsku kolędę „Lulajże, Jezuniu”. Słońce towarzyszyło nam już do końca pobytu w Wiśle. W słońcu następnego dnia zdobyłyśmy Stożek, a w zlokalizowanym tam Schronisku PTTK przy pysznej herbacie i własnych kanapkach toczyła się opowieść o fenomenalnej młodzieży, z którą 20 lat temu moja przyjaciółka tam nocowała. Polecam wyprawę do Wisły i być może Małysza tam nie spotkacie, ale przeżyjecie wiele niezapomnianych przygód. Do mojej, ciągle skromnej kolekcji dopisuję Baranią Górę i Stożek i choć straszyły mnie chmury – piękne są góry.
Grażyna Saj-Klocek