W swoich włóczęgach po knajpkach całego świata zdarzyło mi się także trafić na pustynię, najprawdziwszą z prawdziwych, czyli na Saharę. No to pan tu zalewasz głodne kawałki, powie czytelnik, bo gdzie na pustyni znajdziesz pan knajpkę. Kawałki tymczasem nie są głodne, bo czasy się zmieniają i pustynia to już nie ta z czasów Stasia i Nel. Chociaż wielbłądy niby takie same, fatamorgana jak najbardziej i piaskowe trąby powietrzne – proszę bardzo, nawet kolorowe. Gdzieś tam daleko, na pograniczu Algierii, Maroka i Sahary Zachodniej, ciężko wyczuć gdzie, bo granice pisane są dosłownie na piasku, faktycznie o porządny lokal jest w miarę trudno. Mniej porządne się zdarzają w postaci kilku, kilkunastu namiotów czy lepianek zbudowanych ze wszystkiego co się tam przypadkiem może zdarzyć, ze szczególnym uwzględnieniem blachy falistej i najróżniejszych folii. Za to w środku turysta ląduje w miarę wygodnie, bo na podkładzie kilku warstw dywanów można usiąść, a raczej ułożyć się na półkanapach, leżankach czy w czymś w rodzaju fotela. Taki wypoczynek jest jak najbardziej wskazany, gdyż siedzenia w jeepach czy land roverach nie są zbyt miękkie, a drogi mają charakter raczej umowny. Mniej więcej przypominają dojazd do mojego domu w Szczytnie w trakcie przebudowy ulicy 1 Maja. No, może przesadziłem, pustynne są mniej wyboiste.
Wybór potraw tam oferowanych nie jest zbyt wielki. Kuchnia albo klasyczna albo turystyczna. Przyznam, że się złamałem. Przez propagandę świńskiej grypy zresztą zdecydowałem się na kuchnię turystyczną. Kuchnia klasyczna to bowiem kuskus w czystej postaci, czyli wspólna micha dobrze ugotowanego ryżu, który demokratycznie palcami prawej koniecznie ręki ugniata się w poręczne kulki, macza we wściekle ostrym, zawiesistym sosie i zajada. Parę osób korzystających z tego pustynnego Mc Donalda było wyraźnie zakatarzonych, a chusteczek akurat na pustynię nie dowieźli…
No cóż, trudno, zdecydowałem się na klasę turystyczną, czyli nieśmiertelny tajin. Pisałem już chyba o tym charakterystycznym naczyniu, w którym dusi się i zapieka oraz podaje praktycznie wszystko. Jadłem więc tajin z baraniną – zawsze pyszny, polecam, z wołowiną, z rybami (wstrętne ościste sardynki – unikać z daleka!), no i nie mogłem sobie darować, gdy usłyszałem o mielonym z wielbłąda. Bardzo rzadko zdarza mi się nie dojeść porcji do końca, ale tutaj tylko wstyd przed miejscowymi, którzy pałaszowali te klopsiki z radością na gębach kazał mi dojeść wielką zresztą porcję. Jak na moje podniebienie smakowało to jak lekko już gazikiem podchodząca, odstała na słońcu wołowina. Na szczęście żołądkowych konsekwencji nie odnotowano. Zresztą gdyby ktoś chciał – proszę bardzo, dla mojej piękniejszej połowy przygotowano tajin wegetariański przyjęty z dużym uznaniem. Dobroczynny wpływ na żołądek miały z pewnością liczne szklaneczki miętowej herbaty, oczywiście piekielnie słodkiej, określane przez miejscowych z pewną ironią jako pustynna whisky.
Gdy z radością dotarliśmy w końcu do pierwszej, czy patrząc z drugiej strony ostatniej porządnej oazy – takiej mniej więcej jak Szczytno, ponad 20 tys. mieszkańców, czyli do Zagory - z odrazą popatrzyłem na jej powszechnie fotografowany symbol. Jest to oryginalny drogowskaz „do Timbuktu – 52 dni”. Na wielbłądzie, rzecz jasna. Za to z entuzjazmem przyjąłem w miarę porządny hotel, z uczciwą (nawet piwo było!) restauracją, nad zupełnie przyzwoitym basenem z porządną zimną wodą. I to naprawdę nie była fatamorgana. Zjedzoną tam na obiad-pieczeń baranią z duszoną papryką, popitą uczciwą butelczyną wytrawnego szarego (!) wina z Meknes długo będę pamiętał! Pychota! I tu odwołuję wszelkie inwektywy na temat psucia baraniny przez arabskich kucharzy, czego niegdyś doświadczyłem w Egipcie czy w Tunezji. Im bliżej pustyni baranina była lepsza, świetnie doprawiona, najlepsza w sosie miętowym. Prawie równie dobra była także w jednostolikowym barze na suku w Marakeszu, czy w eleganckiej knajpie w Agadirze.
Wiesław Mądrzejowski