Od lat Szczytno nie widziało takiej pożogi jak w piątek 7 listopada. W centrum miasta w niebo buchały płomienie, dobywające się z hotelu "Kania" przy ul. Linki.

.

Hotel w ogniu

Feralny poranek

Około godz. 8.00 strażacy zostali zaalarmowani przez recepcjonistkę hotelu "Kania" przy ul. Linki, że w obiekcie czuć dym. Na miejscu pojawił się wóz z czteroosobową ekipą.

- Gdy przyjechali usłyszeli od tej samej pani, że to był fałszywy alarm, że nic się nie dzieje - mówi Zbigniew Stasiłojć, dowódca Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej PSP w Szczytnie. - Nie za bardzo chciała ich wpuścić na górę, by nie niepokoić śpiących jeszcze gości.

Strażacy jednak weszli. Na drugim piętrze pracownik hotelu opalał okna. To taki zabieg, pozwalający na łatwiejsze usunięcie starej farby, przed położeniem nowej. W pomieszczeniu nie było dymu ani żadnych innych niepokojących symptomów.

- Sprawdzili dostępne pomieszczenia, dotykali ścian, by stwierdzić, czy któraś nie jest ciepła, ale wszystko było w porządku - zapewnia dowódca JRG.

Strażacy wrócili więc do jednostki, a kilkanaście minut później zostali wezwani ponownie. Tym razem nie było wątpliwości, bo z hotelowych okien bił już w niebo gęsty dym.

Wraz ze strażakami pojawili się też gazownicy, energetycy i policja. Pierwsi pozakręcali przypisane im wszelkie możliwe kurki, drudzy - zabezpieczyli miejsce zdarzenia i dbali o to, by podczas akcji nikt postronny nie plątał się strażakom pod nogami. Tym ostatnim wystarczyło innych kłopotów, głównie sprzętowych, ale o tym niżej.

A było co zabezpieczać, bo płomienie ogarnęły cały dach solidnego gabarytowo budynku, jakim jest hotel "Kania" przy ul. Linki. Zagrożenie było bardzo duże. Wszystko działo się w centrum miasta, w gęstej zabudowie. Do hotelu z jednej strony przylega równie okazały budynek poczty, z drugiej solidny budynek mieszkalny, "na zapleczu" znajduje się nowiutki zespół szkół zawodowych, a w pobliżu oba dworce (autobusowy i kolejowy) i wiele innych obiektów.

Alarm dla powiatu

W akcji gaśniczej uczestniczyło aż osiem zastępów. Na pomoc czterem jednostkom z PSP w Szczytnie przybyli ochotnicy z Olszyn, Szyman, Lipowca i Pasymia, ale nie tylko. Nie wystarczył bowiem jeden zaledwie wóz bojowy zaopatrzony w podnośnik. Do udziału w akcji został też ściągnięty samochód z firmy "Zelbo" (usługi elektryczne).

- Takim sprzętem dysponują w Szczytnie tylko dwa zakłady. Jeden samochód był w trasie, gdzieś poza miastem. Dobrze, że drugi był na miejscu i w miarę szybko przyjechał - mówi Zbigniew Stasiłojć. Pożarowi towarzyszyło także kilka innych szczęśliwych okoliczności. Z jednej strony aura - brak wiatru nie utrudniał zadania i zmniejszał istniejące zagrożenie, z drugiej to, że wszystko działo się w ciągu dnia. Gdyby taki pożar wybuchł nocą, skutki dla miasta mogłyby być tragiczne. Tę świadomość okazali nawet najważniejsi włodarze. Na miejsce zdarzenia przyjechał burmistrz Paweł Bielinowicz i starosta Andrzej Kijewski.

Akcja strażacka zakończyła się dobrze po zmierzchu, około godziny 18.00. Strażacy odgruzowywali zgliszcza, a do swoich działań przystąpiła też specjalna policyjna grupa dochodzeniowo-śledcza. Przyczyny pożaru i wszystkie okoliczności badać też będą biegli, bo wiele jest w tej sprawie niejasności.

- Dym i pierwsze pożarowe "objawy" pojawiły się w pomieszczeniu, w którym opalano okna, w części poddasza od strony poczty. Gdy strażacy podjęli akcję w środku, tam właśnie, dosłownie po dziesięciu, może 15 minutach w płomieniach stała druga strona budynku. Na razie nikt nie wie, skąd ogień tam się wziął - wyjaśnia kapitan Stasiłojć.

Patrzący z boku...

...przede wszystkim krytykowali poczynania strażaków. Niecodzienne wydarzenie zgromadziło tłum widzów.

Na twarzach malowała się groza, ale głównie ciekawość, a nawet... zadowolenie z okazji poprzyglądania się czemuś niezwykłemu. Młodzi ludzie, a było ich wielu, skupieni w kilkuosobowych grupkach, dowcipkowali "na boku", prześmiewczo i czasem nieobyczajnie komentując ratownicze działania. W milczeniu i ze strachem w oczach wydarzenia obserwowali starsi. Byli też tacy, którzy z bezpiecznej odległości próbowali nauczać strażaków fachu.

- Pani z gazety? - pytał zdenerwowany mężczyzna w niebieskiej kurtce i czapce z pomponami. - To niech pani napisze, że ta cała nasza straż jest strasznie nieudolna. Od godziny już patrzę co oni wyrabiają i szlag mnie trafia. Ja to bym wszedł na dach tego niskiego budynku obok i stamtąd już dawno to ugasił!

- Na początku to oni mieli tylko jedną sikawkę i z jednej strony lali wodą, a z drugiej to się paliło, że hej! - dodaje ktoś inny.

- A gdzie tam! Na początku to oni w ogóle wody nie mieli! - dobiega z tłumu informacja.

- Bo hydranty polikwidowali. Za brzydkie pewnie były, a teraz jak pożar, to nie ma skąd wody ciągnąć - dodaje jeszcze ktoś inny.

- No to na lotnisku mają takie wielkie wozy! Mogli je ściągnąć! Te jak by chlusnęły wodą, to już byłoby po akcji - poddaje myśl następny obserwator.

Pozorny chaos

- To, co się działo, faktycznie mogło wyglądać na chaos, zupełny brak koordynacji - przyznaje Zbigniew Stasiłojć. - Może dlatego, że z zewnątrz nie było widać tego, co działo się w środku, a to tam właśnie, przynajmniej na początku odbywały się główne działania gaśnicze.

Dziesięciu strażaków, którzy jako pierwsi przyjechali na miejsce pożaru i weszli do środka budynku, opuścili go dopiero po godzinie 13.00. Od wewnątrz "działały" trzy linie podawania wody. Przy wsparciu strażaków ochotników ewakuowali hotelowych gości (łącznie 33 osoby) i opróżnili pokoje z co cenniejszego wyposażenia, gromadząc je w restauracji na parterze.

W sumie w akcji brało udział 40 osób, z których większość nigdy jeszcze nie uczestniczyła w gaszeniu pożaru takiej wielkości.

- To także miało wpływ na akcję, ale z pewnością nie na jej skuteczność. Zrobiliśmy tyle, ile mogliśmy i tak, jak mogliśmy, z wykorzystaniem dostępnych sił i środków - zapewnia dowódca akcji. Czy jest zadowolony z jej przebiegu? - Nie mogę być zadowolony, bo nie udało się uratować dachu i straty są ogromne. To dla strażaków, nawet jeśli robią co mogą, zawsze powód do smutku. Jednak nikt nie ucierpiał, nikt nie został poszkodowany i działaniami wewnątrz budynku ocaliliśmy dużo wartościowego mienia. Chociaż to daje satysfakcję.

Ale i obserwatorzy z publiki mieli sporo racji, bo duży pożar w centrum miasta ujawnił jeśli nie wady systemu ochrony przeciwpożarowej, to przynajmniej pewną nonszalancję w podejściu do niego.

Zabytkowe hydranty, podnośnik i barrakuda

Pierwszą przeszkodą, jaką musieli pokonać strażacy, był brak dostępu do wody. W całym mieście ze świecą szukać hydrantów. Nie wiadomo, a już na pewno nie wie tego straż, które z nich są sprawne i nadają się do użytku. Kilka lat temu przeprowadzili akcję sprawdzania hydrantów, ale od tego czasu realia się zmieniły. Dość dodać, że o lokalizację hydrantów strażacy pytali... taksówkarzy.

Po piątkowej akcji już wiedzą, że z tego, który znajduje się nieopodal hotelu, przy budynku dawnej przychodni kolejowej, skorzystać się nie da. Zardzewiałe, wypaczone pokrywy, broniące dostępu do wody, nie dały się usunąć. Czynny hydrant znalazł się dopiero przy targowisku miejskim i z niego czerpano wodę. Jednak sprawdzanie jednego, szukanie drugiego hydrantu, rozwinięcie węży, ich połączenie itp. czynności - to strata cennych minut, a ogień rozprzestrzenia się szybko.

Za hydranty odpowiada właściciel sieci, czyli w tym przypadku miasto i dzierżawca - spółka AQUA.

- Pisaliśmy i do samorządu, i do spółki o udrożnienie systemu hydrantów, o ich zachowanie, o konserwację itp., ale odpowiadano nam niezmiennie, że nie ma pieniędzy - twierdzi dowódca jednostki gaśniczej.

Płomienie, które gwałtownie pojawiły się po drugiej, niż gaszona, stronie budynku, były zaskoczeniem dla strażaków, nieprzygotowanych na taką okoliczność. Nie mogli być zresztą przygotowani, bo dysponują tylko jednym samochodem z podnośnikiem, z 20-letnim zresztą stażem. Nie oni jedni. Lepszego i solidniejszego sprzętu nie ma żadna jednostka powiatowa, w województwie na pewno, a może i w kraju. Strażacy nie mają też drabin.

Lotniskowe wozy nie zostały do akcji wezwane, bo... nie mają załóg. Porty lotnicze w ramach oszczędności zwolniły strażaków i ściągają ich (na umowy - zlecenia) jedynie w razie lądowania jakiegoś samolotu. A samochód, który stoi na terenie portów przy ul. Wielbarskiej?

- To zabytkowa atrapa. Już ze dwa lata tak stoi, bez silnika, bo do niczego też się i nie nadaje - twierdzi Zbigniew Stasiłojć.

(hab)

* * *

W ratowaniu hotelu zabytki miały swój niepośledni udział. Ale bo też zabytkowy był, a właściwie jeszcze jest, bo cały wszak nie spłonął, także budynek przy ul. Linki. O jego dalszych losach zadecydują więc nie tylko właściciele, ale i konserwator zabytków, a także nadzór budowlany, który oceni, czy nadaje się on do odbudowy. Policja zaś i prokuratura ocenią kto lub co do pożaru się przyczyniło.

Na razie w meldunkach i dokumentacji figuruje zapis "przyczyna nieznana", ale wiele wskazuje na to, że starą farbę na jednym z hotelowych okien opalano zbyt intensywnie. Ustalenie winnych nie będzie dotyczyło jedynie przyczyn pożaru. Skrupulatnej ocenie będzie też podlegał cały przebieg akcji, łącznie z jakością i rzetelnością pierwszej strażackiej kontroli, tej o ósmej rano.

Nie należy się jednak spodziewać, by do współodpowiedzialności zostały pociągnięte budżety, czy to państwowy, czy samorządowy. By nagle straż miała dwa razy lepsze wyposażenie i sprzęt, nawet jeśli okaże się potrzebne raz na 20 lat albo nigdy. Albo po to, by na ulice powróciły hydranty, nie tylko sprawne, ale i przystosowane do strażackiego sprzętu. Bo gdyby tak, co nie daj boże, w piątkowy ranek płonął dom np. przy ul. Kochanowskiego... to by się spalił.

W tej sprawie, przewrotnie, cieszy tylko to, że szczycieńscy strażacy nie mają doświadczenia w gaszeniu dużych pożarów w terenie mocno zabudowanym, co podczas akcji było aż nadto widoczne. I oby takiego doświadczenia nie zdobywali.

Halina Bielawska

2003.11.12