Zapowiadał się słoneczny, upalny dzień późnego lata. Zastanawiałem się właśnie, jak go spędzić, gdy zadzwonił telefon. Telefonowała recepcjonistka z jednego ze szczycieńskich hoteli z propozycją, by pokazać zabytki naszego powiatu starszemu angielskiemu małżeństwu.

Irlandzka baronessa

Goście z Irlandii

- Anglicy? - spytałem. - Chyba tak - odparła recepcjonistka. - Ale pani mówi trochę po niemiecku - dodała.

- Dobrze, zaraz przyjadę - odparłem.

Mój angielski był już mocno zwietrzały. Uczyłem się tego języka i władałam nim kiedyś nieźle, ale w czasie mego długiego pobytu na Mazurach miałem okazję tylko dwa razy wykorzystać go w praktyce.

Starsi państwo czekali już w recepcji. Wysoki, przystojny, siwy już pan i młodsza od niego, niepospolitej urody pani.

- Jestem Stephen Marrey, a to moja żona Monika - przedstawił się mężczyzna. - Przyjechaliśmy z Irlandii. Mieszkamy w Dublinie. Rodzice mojej żony pochodzili z tych stron - dodał.

Przy kawie ustaliliśmy, co pragną zobaczyć i zwiedzić.

Najpierw miałem pokazać im Nidzicę, potem Pasym, Dźwierzuty i, na życzenie pani Moniki, Jabłonkę.

- Jaką mieliście państwo podróż? - spytałem. - Wygodną i bez problemów - odparł Stephen. - Z Dublina do Warszawy samolotem. W Warszawie taksówkarz zawiózł nas prosto do wypożyczalni samochodów, wynajęliśmy wóz na dziesięć dni i wieczorem byliśmy już w Szczytnie.

Piękne Mazury

Samochód stał na parkingu przed hotelem. Wsiedliśmy i ruszyliśmy w drogę. Pokazałem gościom zabytki Szczytna, potem skierowaliśmy się do Jedwabna i Nidzicy. Rozmowa ożywiła się. Z pomocą przyszła mi pani Monika, która po wyjściu za mąż trzydzieści lat spędziła w Irlandii, ale nie zapomniała zupełnie swojego ojczystego języka niemieckiego.

- Lasów to tu macie pod dostatkiem - stwierdził Stephen, gdy wysiedliśmy przed zamkiem w Nidzicy. - Tak, Mazury to prawdziwe zielona płuca Europy, to skarb - dodał.

- Mój mąż zna się na tym - powiedziała ze śmiechem Monika - jest przecież hotelarzem, posiada w Irlandii trzy hotele, tylko ja jestem zwykła Hausfrau (gospodyni domowa - przyp. aut.).

- Ale wychowałaś nasze cztery córki - zdradził Stephen.

Po obiedzie na zamku krzyżackim w Nidzicy zwiedziliśmy miasto. W drodze powrotnej przez Olsztynek postanowiliśmy obejrzeć jeszcze kilka innych miejsc.

Nie mogliśmy ominąć pola bitwy pod Grunwaldem, a potem pod Tannenbergiem. Moich gości interesowało wszystko, co się tu działo na przestrzeni wieków, bo o tym tak mało wiedzą na Zachodzie. Stefek i Monika (bo przeszliśmy już na ty) tylko kręcili głowami. - Tu potrzebna tylko dobra reklama, dobrzy przewodnicy, no i naturalnie dobre hotele - dodał.

- Tyle lasów jednego dnia nie widziałam jeszcze nigdy - stwierdziła Monika, gdy docieraliśmy już do Pasymia.

- Wcale się temu nie dziwię, wasza wyspa jest przecież górzysta i kamienista - przerwałem.

- Lasów u nas jak na lekarstwo - przytaknęła.

Zastrzyk finansowy

Wstąpiliśmy do restauracji na kolację.

- Powiedz mi, Stefek - spytałem przy stole - jak to się stało, że Irlandia, kiedyś biedna, przeludniona wyspa, na której często panował głód i skąd połowa ludności za chlebem wyjechała do Stanów, stała się zamożnym, dostatnim krajem?

Stephen spojrzał na mnie i uśmiechnął się.

- Tak, to prawda, jeszcze moi rodzice wiedzieli co to głód i nędza, ale sprzyjał nam los i Europa - powiedział. - Gdy wstąpiliśmy do Unii Europejskiej, ta miała forsy jak lodu. Nie pchało się tylu chętnych do kasy co teraz. Dostaliśmy potężny finansowy zastrzyk i umiejętnie wykorzystaliśmy środki, stawiając na nowoczesny przemysł i turystykę. Poza tym jesteśmy pracowici i oszczędni - dodał.

- Jak Szkoci? - spytałem.

- Przecież to nasi krewni - uśmiechnął się.

Kierunek Jabłonka

Po drodze zwiedziliśmy zabytkowy kościół w Dźwierzutach. Monika stawała się coraz bardziej nerwowa.

- Jabłonka, Jabłonka - powtarzała. Wreszcie wyjęła z torebki małe, pożółkłe zdjęcie pięknego pałacu. Na odwrotnej stronie fotografii widniał odręczny napis "unsere Jablonken" - "Nasza Jabłonka".

- Kiedy było zrobione to zdjęcie? - spytałem. Monika zamyśliła się chwilę, wreszcie powiedziała: - Ach, to jeszcze przed pierwszą wojną światową. Moja matka urodziła się w 1917 roku. Zapadła chwila milczenia. Zastanawiałem się, czy mam jej powiedzieć przykrą prawdę, jak tam teraz wygląda.

- Zatrzymaj się, to tu - powiedziałem do Stephena, gdy wjechaliśmy do wsi i minęliśmy sklep. Po lewej stronie drogi stały murowane, duże budynki gospodarcze, po prawej rozpościerał się otoczony ogrodzeniem łagodny stok wzgórza, na szczycie którego widać było zarośnięte wysoką brzeziną ruiny.

- To tu? - spytała z niedowierzaniem Monika, rozglądając się wokół i wyjęła z torebki zdjęcie. - A gdzie się podział park, a gdzie pałac?

Przed bramą

Teren był ogrodzony, a więc musi być gdzieś i właściciel, staliśmy chwilę przed bramą, rozglądając się bezradnie. Osobnik podający się za właściciela znalazł się wkrótce, stanął przed furtką i powiedział:

- Wstęp na teren pałacu jest płatny - a widząc nasze zdumienie dodał - proszę dwadzieścia złotych.

- Daj mu dwadzieścia złotych - powiedziałem do Stephena.

Ten wyjął pieniądze i wręczył je osobnikowi, który otworzył bramkę i szedł za nami krok w krok.

Monika oglądała się wkoło i nie kryła zdziwienia. Podeszliśmy do ruin, obejrzeliśmy je dokładnie, wreszcie spytała. - Czy tu stał front, trwały tu walki?

- Walk tu raczej w 1945 roku nie było, tylko sporadyczne potyczki - odpowiedziałem.

- Dlaczego zatem pałac zniszczony, przecież to nie był wojskowy obiekt, kto go zniszczył, Rosjanie?

- Nie, wysadzili go Niemcy - odparłem. Na przełomie 1944/45 roku, gdy front stał już na Wiśle i Narwi, w pałacu mieściło się dowództwo zaopatrzenia Grupy Armii "Mitte" (Środek). Gdy w styczniu 1945 roku Armia Radziecka w dwóch miejscach przerwała front i Dowództwo Zaopatrzenia miało zbyt mało czasu na ewakuację i wywiezienie ważnych dokumentów, postanowiono pałac zniszczyć. Wystarczyło kilka skrzynek trotylu i zapalnik.

- A park? Tu był przecież park, który projektował słynny architekt Larasse. Kto go zniszczył?

Cóż miałem odpowiedzieć.

- Pojedyncze drzewa jeszcze stoją, resztę wycięli miejscowi, zima wtedy była sroga, z całej magnackiej siedziby została tylko zabytkowa brama - wskazałem piękną, kutą w żelazie bramę wjazdową.

Koniec zwiedzania

Goście kiwali tylko głowami.

Zniszczenie takiego pięknego, zabytkowego obiektu nie mieściło im się w głowie. Cóż, oni nie widzieli wojny, pomyślałem.

- Piękne tu miejsce - odezwał się Stephen - wspaniały widok - wskazał ręką na lasy i jeziora na północy i wysokie wzgórza, Jabłoneckie Góry na południu. - Idealne miejsce na budowę hotelu dla turystów - dodał.

Tu do rozmowy wtrącił się osobnik podający się za właściciela.

- Koniec zwiedzania - oświadczył stanowczo - proszę wyjść.

Spojrzeliśmy po sobie zdziwieni.

- Czego on chce? - spytała Monika. - Nie domyślasz się? - odparłem. - Tu się płaci za czas zwiedzania.

Głupio mi było i wstyd, jak niepyszni opuściliśmy ruiny. Stephen zdążył pstryknąć tylko kilka zdjęć.

- Chciałabym zwiedzić te groby, gdzie one są?

Monika pokazała nam zdjęcia dwóch kamieni nagrobnych.

- Zapłacić, zaprowadzę - oświadczył nasz nadzorca i zamknął za nami bramę.

Zrezygnowaliśmy z tej usługi. W milczeniu wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do Szczytna. Dopiero tu, przy kieliszku wina i po kolacji w hotelu humory nam się poprawiły.

- Mam dla ciebie zadanie - powiedziała Monika.

O tym, na czy ono polegało, w następnym odcinku.

Zbigniew Janczewski

2005.04.06