Odpowiedzią na pytania kolejnych pokoleń szczycieńskich o to kim jesteśmy i skąd przybyliśmy są między innymi losy Kresowiaków, którzy na ziemi mazurskiej rozpoczęli budowanie od nowa swojej małej ojczyzny. Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Wileńsko - Nowogródzkiej, zgodnie z łacińską maksymą Littera scripta manet (słowo zapisane pozostaje) podjęło trud opracowania i wydania drukiem „Kresowego Słownika Biograficznego”, zawierającego noty mieszkańców Szczytna i powiatu szczycieńskiego przybyłych na ziemię mazurską z szeroko rozumianych Kresów Wschodnich II Rzeczpospolitej w okresie pierwszych dwudziestu pionierskich lat, tj. od roku 1945 do roku 1965. W miarę postępu prac słownikowych przedstawiamy kolejne wybrane biogramy Kresowiaków. W tym numerze

prezentujemy losy Donisławy Szewczul.

Ja swojej ziemi nie zostawię

POMÓC LUDZIOM

Pani Donisława od powrotu z zesłania w Kazachstanie w 1956 roku mieszka w Szczytnie. Tu uzupełniła średnie wykształcenie i zdała maturę. Tu także wyszła za mąż, dochowała się sześciorga dzieci oraz sześciu wnuków i jednej, najmłodszej 2,5-letniej wnuczki. Wszyscy są w Szczytnie.

- Dzieci, praca, dom - tak mijały niełatwe lata - wspomina pani Donisława. Obecnie opiekuje się od lat chorym synem oraz wnukiem. Mieszkają w spółdzielczym bloku na ul. Leyka. Mimo codziennych kłopotów i przekroczonej siedemdziesiątki przewodniczy szczycieńskiemu oddziałowi Związku Sybiraków.

- Uważam, że trzeba pomagać ludziom, bo nam też ludzie pomagali - mówi.

ŁOTOCZKI

Pani Donisława urodziła się dwa lata przed wybuchem II wojny światowej w Łotoczkach na Wileńszczyźnie w powiecie brasławskim, gmina Widze, parafia Pelikany.

- Łotoczki były małą, dwudziestorodzinną wsią - opowiada pani Donisława. - Mieszkaliśmy na kolonii Łotoczek, gospodarząc na 23 hektarach ojcowizny. Z piątki dzieci ja byłam najmłodsza.

Dramatyczna historia Kresów zaczęła się dla 7-letniej Donki z chwilą pierwszych kroków do szkoły. Po zajęciu Wileńszczyzny w 1944 r. przez Armię Czerwoną, nowa władza radziecko - białoruska narzuciła język białoruski jako obowiązujący także w szkole.

- Dzieci, mimo zakazu i szykan za rozmawianie po polsku, trwały przy swojej mowie - wspomina pani Donisława.

…I TU BĘDZIE POLSKA

Po oficjalnym ogłoszeniu przez władze radzieckie, że powiat brasławski jest włączony w granice Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, Polacy otrzymali prawo wyjazdu do nowej Polski. W roku 1948 opuszczają rodzinne strony najbliżsi. Siostra ojca i syn brata ojca. Trafią na Prusy do Szczytna. Jak tam jest Polska, to i tu będzie Polska, ja swojej ziemi nie zostawię - te słowa ojca 11-letnia Dusia zapamiętała na zawsze. Zostali. Niedługo, bo w 1949 r. za odmowę wstąpienia do kołchozu, sześćdziesięciokilkuletni ojciec zostaje skazany na 6 lat.

- Pamiętam, że był chory, do więzienia w Baranowiczach został zabrany „na leżąco” - opowiada pani Donisława.

W czasie transportu więźniów z Baranowicz na Wschód umiera w towarowym wagonie gdzieś za Orszą niedaleko Moskwy. Zostawił swoją ziemię. Odszedł z niej bez pogrzebu i bez grobu.

Mama również na rok trafia do więzienia. Na gospodarstwie zostaje pięcioro dzieci. Nocą przy księżycu, przy pomocy koleżanek i kolegów, sierpami zbierają po raz ostatni plon z ojcowskich pól, które już zostały zabrane do kołchozu. W 1950 r. wraca Mama. Przed kolejnym uwięzieniem chroni się również z zagrożonymi pełnoletnimi dziećmi w pobliskich Mieleniszkach, włączonych do sąsiedniej Radzieckiej Republiki Litewskiej. Resztek ojcowizny pilnuje troje nieletnich dzieci. Nadchodzi pamiętna noc 18 maja 1952 r. Dom otacza oddział NKWD, dzieci budzi łomot kolb do drzwi i okien. Na wyjście z domu mają jedną godzinę.

- Sobieraj uczebniki (zabieraj podręczniki szkolne) - przypomina enkawudzista piętnastoletniej Dusi. Jadą do niedalekich Hoduciszek. Na stacji stoi długi rząd bydlęcych wagonów z zakratowanymi okienkami. Do każdego wagonu trafia 10 rodzin. Cała rodzina Wieliczków znów jest razem, skrupulatnie zebrana przez enkawudzistów z Łotoczek, Mieleniszek i Widz. Ludzie zaczynają głośno odmawiać modlitwy i śpiewać polskie pieśni. Groźne „małczać!” okrywa grobową ciszą wagony zesłańców. Ciężko sapiący parowóz szarpie sznur wagonów.

DŻAMBUŁ

Po dwudziestu dniach podróży, 10 tysięcy kilometrów od domu, zesłańcy stają na spalonej słońcem kazachskiej ziemi. Będą pracować w kołchozie Dżambuł, 70 km od stolicy Uzbekistanu, Taszkientu i 220 km od Czimkientu - ośrodka administracyjnego obwodu południowo-kazachstańskiego. Przez pierwsze dwa lata zesłańcy zostają zakwaterowani w ziemiankach, 5 osób na 10 m2. Jedyne umeblowanie stanowią toporne, piętrowe prycze. Niesamowity upał i bezwietrzne powietrze stojące nad bezkresnymi przestrzeniami, zabierają pierwsze śmiertelne ofiary udaru słonecznego.

- Mieliśmy prawo oddalania się tylko na 3 km - mówi pani Donisława. Brat, który w poszukiwaniu chleba dotarł do odległego o 8 km miasteczka Pachta-Arał został aresztowany. Wrócił z chlebem dopiero po tygodniu.

- Mimo sowieckiej propagandy, która przedstawiała nas jako prawie ludożerców, z którymi lepiej nie utrzymywać kontaktów, Kazachowie i osiadli tam Rosjanie przyjęli nas bardzo serdecznie - wspomina pani Donisława. - Byli szczerzy do ostatniego kawałka chleba. Mieszkający w sąsiedztwie Niemiec, profesor zesłany znad Wołgi, uczył zesłańców praktycznych zachowań w nieznanym środowisku. Szczególnie zasad zakupu żywności na bazarze. Zdarzyło się, że siostra kupiła twaróg doprawiony długimi czarnymi … włosami. Okazało się, że niektóre panie zanim „nastawiły” zsiadłe mleko na twaróg używały go do mycia … głowy.

BAWEŁNA

Kołchoz Dżambuł to przede wszystkim sięgające horyzontu pola bawełny bez najmniejszego śladu lasu czy choćby zagajnika. Praca przy zbiorze i uprawie bawełny to główne zajęcie zesłańców. Uprawa polegała na motykowaniu i „przerywaniu” pędów bawełny, podobnie jak się to robi przy burakach. Nawadnianie pól odbywało się z tzw. „aryjek” - kanałów uklepywanych z gliny zasilanych wodą z „tajemniczej rzeki” Syr-darii, opływającej wschodnią część pustyni Kyzył-kum. Prace zaczynali o 4.00 rano z przerwą na południowe upały. Wynagrodzeniem były przydziały zbóż.

Z BOGIEM

Po śmierci Stalina w 1953 r. zezwolono dzieciom na podjęcie nauki. W Dżambule, Dusia poszła do radzieckiej 10-latki. Obowiązek nauki obejmował języki: rosyjski i niemiecki, bez nauki języków ojczystych, w tym nawet kazachskiego. W szkole realizował się faktyczny internacjonalizm po sowiecku. Spotkały się tu dzieci zesłanych Niemców nadwołżańskich, Greków, Tatarów, Rosjan, Litwinów, Gruzinów, Kazachów i Polaków. Tych ostatnich było najwięcej. Polacy starali się być razem, przeciwstawiając się wspólnej niedoli.

- Mama dokonywała cudów - opowiada pani Donisława o wypieku chleba w tazikach - metalowych miskach na prymitywnym palenisku ogrzewanym gałęziami krzewów bawełny. Pamiętali o każdym święcie kościelnym, odmawiając solidarnie pójścia do pracy. W pierwsze smutne Boże Narodzenie bez chleba, bez tradycyjnej choinki i bez prezentów dla dzieci, nieoczekiwanie poprószył śnieg niewidziany tu od 100 lat. Mimo gróźb trwali w domach na wspólnej modlitwie, czytając przemycane co miesiąc homilie ks. Stanisława Bohatkiewicza, proboszcza ich rodzinnej parafii w Pelikanach. Ks. Stanisław w tym czasie też był na zesłaniu, na północnym wschodzie Kazachstanu. Pracował w kopalni złota w Karagandzie. Parafię w Pelikanach objął w 1942 r. po zamordowaniu przez Niemców ks. Mieczysława Bohatkiewicza - jego rodzonego brata, wyniesionego na ołtarze w 1999 r. przez Ojca św. Jana Pawła II.

POWRÓT

1956 - czwarty rok zesłania jest pierwszym rokiem faktycznej odwilży postalinowskiej. Dusia uczy się w odległym Czimkiencie w szkole dla nauczycieli. Na wakacje wszyscy uczniowie szykują się do pracy przy zbiorze bawełny. Tuż przed zakończeniem roku szkolnego przychodzi list od siostry - Wracaj! Wyjeżdżamy z Kazachstanu. Zesłańcy pakują swój dobytek do podstawionych towarowych wagonów. Tym razem za powrotną podróż trzeba zapłacić. Wcześniejszy darmowy bilet władzy radzieckiej opłacony gorzko łzami, był tylko w jedną stronę. Ruszają do Polski, za nimi zostało wszystko i wszystko przepadło, małe Łotoczki i bezkresny Kazachstan. Powrotne dwadzieścia dni przepełnia radość.

- Ludzie grali na harmoniach i po raz pierwszy od wielu lat tańczyli -wspomina pani Donisława.

- W sierpniu dojechaliśmy do Białej Podlaskiej. Stąd bez większego namysłu wyruszyliśmy do Szczytna. W Szczytnie wita nas ciocia. Na pytanie, co przygotować do jedzenia, wszyscy wołamy ziemniaków, których nie widzieliśmy od czterech lat.

Paweł Bielinowicz/Fot. A. Olszewski