Nie da się ukryć, letni sezon osiągnął właśnie apogeum, miliony rodaków włóczą się po świecie i po kraju, więc właściwie też warto się gdzieś ruszyć. Tyle że na razie niestety jeszcze trzeba trochę popracować i jakoś dotrwać do letniego urlopu. Na szczęście są weekendy i na krótki wypad zawsze się można wybrać. Znów podobno w tym roku modne jest polskie morze, a tam, jak słychać w mediach, króluje w tym sezonie Sopot. Gdy przy okazji okazało się, że w sopockiej letniej operze akurat odbywać się będzie kabareton z moimi ulubionymi gwiazdami sprzed lat, no, powiedzmy … dziestu, to nie zastanawiałem się ani chwili. Przy okazji w dobrym towarzystwie, warto nawet wyskoczyć na jeden wieczór i jedną noc, aby spotkać się na żywo z Janem Kobuszewskim – forma rewelacyjna i jeszcze paru genialnymi staruszkami, a z młodszych np. ze znanym z naszej „9” – Arturem Andrusem – też w pełni rozwoju artystycznego. No i jak już się tam trafiło, to warto coś przekąsić. W okolicach opery najbliżej można zajrzeć do restauracji hotelu „Opera”, którą niniejszym polecam. Hotel mniej, bo drogi niesamowicie! Za to za zupełnie przyzwoite pieniądze można zjeść np. zupę z szyjek rakowych, ryby w wielu wydaniach na zimno i gorąco – szczególnie dobry półmisek ryb wędzonych, warto by wprowadzić do menu naszych okolicznych knajpek. Kaczuszka pieczona też godna grzechu obżarstwa – i tu polecam uwadze innych restauracji sposób podania. Otóż apetyczne, świetnie przypieczone kacze udko jest na kostce owinięte w aluminiową folię, co pozwala bez obaw wziąć danie w rękę i delektować się nim z apetytem. Warto zapamiętać.
Nieco niżej, ale ciągle na sopockich wzgórzach mamy ni mniej ni więcej tylko … góralską karczmę „Harnaś”. Właściwie nie ma sensu, aby szerzej się o tym rozpisywać. Wszystko to samo co można zjeść w Zakopanem czy Szczyrku, ale w dużo gorszym wydaniu. Zdecydowanie omijać!
I nie można powiedzieć, że było się w Sopocie bez zajrzenia na „monciak”, czyli zupełnie odmieniony w ciągu ostatnich dwóch lat sopocki deptak. Znam go od – wstyd się przyznać – ponad pół wieku, jadłem w istniejącym do dziś „Ulu” najlepszy schabowy w życiu – bo pierwszy, jaki w tymże życiu zjadłem w knajpie. Ech, łezka się w oku kręci… I te lody od Włocha… i te pierwsze, jeszcze niezbyt legalne piwko pod kiełbaski czy rybki… i te dziewczyny… No, zebrało się starszemu panu na wspominki. Lody nadal są, w drewniaku „spatifiu” też nic się nie zmieniło, za to reszta … Europa! Jak oświadczył mój bywały w świecie przyjaciel, gdy popijaliśmy tam poranną kawkę. W miejscu, gdzie kiedyś, na dole, przed molem królowały budki ze smażonymi rybami, kiełbaskami, cukrową watą, a później z prażoną kukurydzą, dziś szkoda gadać. Sklepy firm światowych, barki, bary i restauracje godne Monte Carlo czy Lazurowego Wybrzeża. Acapulco wysiada, wiem co mówię! Żadnej różnicy, nawet w cenach! Patrzenie za darmo!
Z ulgą więc jaką taką, omijając zatłoczoną „siódemkę”, bocznymi kaszubskimi drogami wyrwaliśmy z powrotem, pod Olsztynkiem radośnie witając nasze lasy. A że pora była już obiadowa najpierw zajrzeliśmy do Jedwabna. „Gościniec Mazurski” – pełny, „Oleńka” full, więc skręciliśmy na Burdąg do „Jagienki”. A tu aż strach na parking zajechać, leksusy, merce, volva, gdzie tam poczciwemu nissankowi w takim towarzystwie. Na szczęście znalazł się stolik, i co ja tam znów będę opisywał, bo niedawno chwaliłem. Z nowości – bigos nad bigosy, kołduny prawdziwe baranie i półtorak do tego. A na deser węgorz wędzony w zalewie octowej! W Sopocie tego nie ma!
A przy okazji muszę z odnotować z radością – smażalnia „Rybka” pod Wielbarkiem już się – jak przypuszczałem - rozbudowała o nową stałą wiatę, w „Borowiku” na parking w niedzielę trudno się wepchnąć. Są i nowości, jak „Hotelik Gajowego”, który trzeba będzie odwiedzić. Są też niestety i rozczarowania nawet tam, gdzie z reguły chwaliłem, ale o tym po sezonie.
Wiesław Mądrzejowski