Minął dokładnie tydzień od czasu, kiedy napisałem ostatni felieton dla „Kurka”.
I oto właśnie dzisiaj, po raz pierwszy mamy w Andaluzji pogodę, którą od biedy można nazwać plażową. A jest oto osiemnasty marca, co na południu Hiszpanii uznaje się za pełnowartościowy początek lata. Na razie świeci wreszcie pełne, oślepiające słońce. Deszcz przestał padać, a temperatura przekroczyłaby zapewne dwadzieścia stopni w cieniu, gdyby nie silny, chłodny wiatr od oceanu. Tak, czy owak siedzę teraz w barku na andaluzyjskiej plaży, nie zważając na to, że wiatr może mi laptopa zwiać do oceanu. W końcu to pierwszy dzień hiszpańskiego plażowania.
Przerwałem na chwilę pisanie i udałem się w głąb baru, aby zamówić kieliszek wina, dla rozjaśnienia umysłu. Poprosiłem podwójne, białe, miejscowe. Śliczna, czarnowłosa panienka, o nieprawdopodobnych rzęsach nalała mi ogromny kielich, a kiedy w obcym mi języku spytałem ile płacę, panienka odpowiedziała, że nic, bo dzisiaj jest inauguracja plażowego baru. Co za wspaniały kraj ta Hiszpania!
Nieraz spotykałem się, podróżując po świecie, ze szczególnie sympatycznym przyjęciem pośród wygrzanych słońcem południowych narodów Europy. Hiszpanie, Grecy, czy Włosi z dolnej części półwyspu, to ludzie weseli i pogodni. Mimo permanentnego nasycenia miejscowym winem zawsze przyjaźni i pozbawieni agresji. Jeśli upijają się to na wesoło. Nikt nikogo nie wali w mordę bez powodu. Korci mnie, aby opisać scenę, jaką kilka dni temu obserwowałem na zatłoczonej ulicy pięknego miasta Medina Sidonia.
Przez zebrę oznaczającą przejście dla pieszych przechodziła grupka osób. Na końcu dość niemrawy staruszek dreptał pomalutku. Jakiś znerwicowany kierowca, mając dość czekania, wjechał wreszcie na piesze przejście, niemal opierając się o powolnego dziadka. Nasz staruszek bez namysłu walnął pięścią w maskę natręta. Wtedy kierowca uchylił okienko. Przez otwór wyjrzała siwa głowa równie leciwego obywatela, a tenże jakby coś wrednie bluznął.
Już myślałem, że dojdzie do rękoczynów. Tymczasem dziadek pieszy zaśmiał się i jakoś tak wesoło odpyskował. Dziadek zmotoryzowany nie był mu dłużny i obaj panowie zaczęli się żartobliwie przekomarzać. Nie szkodzi, że na kilka minut zatamowali ruch. I tak przypadkowi przechodnie, a także przejezdni kierowcy mieli dużo uciechy. A nasi dziadkowie czuli się szczęśliwi z posiadania tak licznej grupy widzów i słuchaczy. Oczywiście o żadnych rękoczynach nie było mowy!
Tak to jest na południu. Nam, ludziom północy, pijącym mocną wódę pod wieprzowinę i kapustę, trudno pojąć sposób bycia narodów wykarmionych rybami i jagnięciną. Napojonych pełnymi słońca winami Ludzi, którzy pomarańcze i cytryny zrywają z drzewka w przydomowym ogródku.
No, ale jeden obyczaj mamy wspólny. Bardzo mnie ta konstatacja rozbawiła. Otóż w Hiszpanii jestem już jakiś czas, toteż miałem okazję obserwować celebrację Międzynarodowego Dnia Kobiet. Onże - jak się okazuje – nie jest tylko świętem peerelowskim. W Hiszpanii także dzień ten się świętuje. A jak?
Wszystkie kobitki otrzymują w swoim miejscu pracy po jednym, czerwonym goździku. Sam widziałem. No, czyż nie jak w Polsce?
Drodzy moi czytelnicy. Felieton ten będzie zapewne nieco krótszy niż zwykle. Bo oto, przed chwilą podeszła do mnie panienka o nieprawdopodobnych rzęsach, pytając dlaczego nie biorę nic do jedzenia, skoro dzień jest szczególny i wszystko dają za darmo.
Chyba skorzystam z okazji. Tutejsze tapas (przekąski) są znakomite!
Andrzej Symonowicz