Kiedy piszę ten felietonik, nieopodal odbywa się uroczyste otwarcie pomieszczeń nowego laboratorium medycznego. I to gdzie? W słynnej - żeby nie powiedzieć kultowej - knajpie „Pod Pałami”. Czytelnikom niewtajemniczonym wyjaśniam, że chodzi o dawną restaurację „Mazurska”, a wymieniona wcześniej nazwa nieoficjalna nawiązuje do przeszłości, kiedy to ów przybytek pełnił rolę milicyjnej kantyny.
No, ale dla mnie to czas nazbyt zamierzchły. Ja poznałem owo miejsce, gdy ogólnie dostępną restaurację prowadził pan Leszek, a niezrównana pani Zosia potrafiła usmażyć świeżo dostarczoną rybkę w sposób absolutnie doskonały. Archaiczny, peerelowski wystrój lokalu przywoływał nostalgiczne wspomnienia, a już okienko podawcze, wycięte w drzwiach od kuchni, gdzie można było wypić szybką pięćdziesiątkę czystej za jedyne trzy złote i pięćdziesiąt groszy, budziło najlepsze skojarzenia z wielką literaturą i filmem z lat pięćdziesiątych. Ileż to trudu musieliśmy włożyć my projektanci, aby w polskich miastach, po politycznej transformacji, aranżować wnętrza lokali gastronomicznych w stylu jaki nagle stał się modny, to jest nawiązując do lat pięćdziesiątych i początku sześćdziesiątych (w Warszawie, na przykład; „Dekada” lub „Lotos”). A tu proszę - oryginał!
Kilkakrotnie goszcząc w Szczytnie przyjaciół z zagranicy zapraszałem ich na obiad tam właśnie. Za każdym razem było to dla moich gości przeżycie niezapomniane. Do dziś pamiętam jak zachwycony lokalem Holender poprosił panią Zosię o porcję śledzia w oleju na wynos. Otrzymał solidny słoik po dżemie wypełniony zamówioną potrawą. Z wielką atencją wywiózł słoik ów ze Szczytna, aby poczęstować swoich przyjaciół - Holendrów. Jak powszechnie wiadomo, to właśnie mieszkańcy Holandii są tradycyjnymi pożeraczami wszelakich śledzi. I oto powędrowało do nich, w słoiku, kulinarne dziełko pani Zosi!
Teraz mamy w owym kultowym lokalu ważny przybytek medyczny. Jest w tej lokalizacji jakaś prawidłowość. Oto my wszyscy - ze mną na czele, którzy traciliśmy w „Mazurskiej” zdrowie, wypijając nadmierne ilości płynu po trzy pięćdziesiąt za kieliszek; obecnie, w tym samym miejscu będziemy mogli zdrowie owo podreperować. Czyż to nie piękna i wzniosła idea? Czyż dla takiej idei nie warto poświęcić odrobiny krwi, którą nam tam utoczą? Właścicielce laboratorium życzę powodzenia, a nowy przybytek chyba wkrótce odwiedzę.
Opisując miejscowe wydarzenia chciałbym, przy okazji, uzupełnić informacje mojego redakcyjnego kolegi - Marka Plitta, który w jednym z ostatnich „Kurków” opisywał sprawę pozostałości po elewacji kina Jurand.
Pierwszy w tej sprawie zareagował Janek Napiórkowski - artysta plastyk związany z Wyższą Szkołą Policji. Zadzwonił do mnie, przed laty, z alarmującą wieścią, że mozaiki i rzeźby elewacyjne są brutalnie burzone i jak temu zapobiec. Temat nie zainteresował nikogo z władz, poprosiliśmy zatem o pomoc komendanta Państwowej Straży Pożarnej.
Komendanta Gęsickiego znamy jako człowieka szczególnie wrażliwego na sprawy kultury, na którego pomoc zawsze można liczyć. I nie zawiedliśmy się! Jego chłopcy uratowali co tylko dało się przenieść na teren straży pożarnej. Następnie wybrane fragmenty rzeźb i mozaiki - potwornie zresztą ciężkie, ci sami strażacy wynieśli na wieżę ratuszową, gdzie wraz z pracownikami Muzeum Mazurskiego urządziliśmy stałą ekspozycję owych fragmentów. Wystawa ta, na pierwszej kondygnacji, eksponowana była przez trzy sezony, kiedy to pomieszczeniami wieży opiekowało się szczycieńskie muzeum. Dziś wieża jest w gestii Szczycieńskiej Organizacji Turystycznej. Nie byłem tam minionego lata, ale nie sądzę, aby ową ekspozycję zlikwidowano. Choćby ze względu na ciężar i gabaryty eksponatów. Najciekawsze fragmenty rzeźb można zapewne nadal podziwiać.
Andrzej Symonowicz