Lato niby się już kończy, ale do jesieni jeszcze trochę czasu, więc sezon na kuchnię pod gołym niebem w pełni. Miałem szczęście przez dwa dni pod rząd próbować dań ogródkowych naprawdę doskonałych, przygotowanych z fantazją i dużą wiedzą zarówno o produktach, jak i samym ich wykorzystaniu. Najpierw w piątkowe popołudnie trafiłem na ucztę kuchni węgierskiej, czyli bogracz. Wydawałoby się, że ta znana nie tylko nad Dunajem zupa z rodzaju gulaszowych jest wszędzie taka sama. Nic bardziej mylnego. Kilka miesięcy temu jadłem bogracz z podgrzewanego na stole kociołka w węgierskiej restauracji w Warszawie i nie powiem, smakowało. Ale dopiero teraz wiem jak powinien smakować bogracz prawdziwy. Ugotowany w kociołku nad ogniskiem. Przypuszczam, że właśnie to, iż danie dojrzewało powoli na trójnogu nad ogniem nadało mu ten niepowtarzalny smak. Inna sprawa, że do przygotowania użyto oryginalnych składników węgierskich a przede wszystkim specjalnej słoniny ze świń hodowanych na Węgrzech właśnie na taką słoninę. Najpierw więc na dno emaliowanego od środka żeliwnego kociołka trafiła ta słonina pokrojona w drobną kostkę. Gdy już się uczciwie wytopiła, do kociołka trafiły plastry cebuli, świeża wołowina w kostkach oraz przyprawy, w tym oryginalna węgierska słodka papryka, kminek w sporej ilości, czosnek a później kostki ziemniaków i krojone sparzone pomidory. I oczywiście woda, bo bogracz to zupa a nie pieczeń. Perkotanie zupy w kociołku trwało około półtorej godziny i razem z upajającym zapachem spowodowało niezwykły przypływ apetytu. Autor dzieła wyczyniał nad nim jeszcze różne szamańskie sztuczki, posługując się warząchwią i jeszcze kilkoma przyprawami aż w końcu uznał dzieło na tyle doskonałe, że mogło trafić do miseczek. Danie okazało się wyśmienite, znacznie odbiegające od restauracyjnego. Oczywiście na korzyść. Nie trzeba chyba dodawać, że jako dodatek do takiej uczty mogła pasować tylko butelczyna dobrego tokaju i wieczór będzie, jak przypuszczam, długo wspominany.
Kiedy w sobotę otrzymałem zaproszenie na grilla w innym już ogródku oczywiście z przyjemnością skorzystałem, ale bez większych nadziei na coś oryginalnego. Co tam bowiem jeszcze ciekawego można zdziałać z poczciwą karkówką? Spotkała mnie jednak wyjątkowo miła niespodzianka! Autor kulinarnego dzieła (znów autor, w kuchni mamy już całkowity parytet!) przygotował coś zupełnie oryginalnego. Pomimo zresztą wyjątkowo trudnych warunków, bo niebo tym razem się zachmurzyło i lało jak z cebra. Mam kilka mądrych książek z przepisami na grillowe cuda, ale takiego przepisu jeszcze nie znalazłem. Otóż karkówka kilka godzin wcześniej została zabejcowana w sosie majonezowym z całą gamą składników, a przede wszystkim z cukrową cebulą. To właściwie jeszcze nic specjalnego, świetnie przygotowane mięso po osuszeniu w papierowych ręcznikach trafiało na mocno rozgrzany grill i błyskawicznie uzyskiwało właściwy stopień przypieczenia. Tylko że dopiero teraz przed podaniem na talerz było pokrywane warstwą genialnego, jak się okazało, majonezowego sosu, w którym wcześniej było bejcowane.
Przyznam, że początkowo patrzyłem na solidną michę z przygotowanym specjałem z pewną obawą, bo kto będzie w stanie tyle zjeść? Jak się okazało zarówno karkówka, jak i sos zniknęły błyskawicznie! I nawet deszcz przestał padać.
Wiesław Mądrzejowski