Świąteczne wydanie „Kurka” było chyba jedynym w Polsce, gdzie w dziale kulinarno – gastronomicznym nie wspomniano o wigilijnym stole, świątecznych przysmakach i tym, czym co roku raczy się Czytelników przy takich okazjach. Tak się złożyło, że w okresie przedświątecznym byłem maksymalnie zapracowany i zaganiany, do Szczytna wpadałem na krótkie chwile i jakoś tak atmosfera kulinarnych przygotowań gdzieś mi zginęła. Pisząc więc felietonik do numeru świąteczno – noworocznego zupełnie nie skojarzyłem, że to już tak tuż-tuż… Może to i dobrze, bo ile można wspominać te same od lat łzawe kawałki o karpiach, kutiach i innych świątecznych specjałach. A tak zorientowałem się w ostatniej chwili, że trzeba zgromadzić jakieś tradycyjne zapasy, odebrać z wędzarni boczki, szynki i inne wędzone schaby i karkówki, rozmrozić wcześniej już przygotowane rybki…
Wiadomo, że i tak przez tych kilka dni nie przeje się tego wszystkiego, ale szczęśliwie jest kogo obdarować, więc znaczna część produktów mazurskiej szczycieńskiej kuchni powędruje w świat, sławiąc dobre imię tutejszych wytwórców takich smakołyków. To wszystko jednak furda wobec absolutnego przeboju, jakim w minione święta okazał się … chleb własnego wypieku. Zwyczajne dwie spore foremki wspaniałego razowego chleba bez żadnych polepszaczy, cudów na patyku, normalnie wyrośnięte na zakwasie i drożdżach.
Jak wiadomo od zawsze, lepsze jest wrogiem dobrego. Można znaleźć w eleganckich stołecznych sklepach gotowe zestawy do pieczenia chleba, wystarczy tylko wsypać co trzeba do załączonej jednorazowej foremki, rozrobić wodą, odstawić na kilka godzin i wsunąć do pieca. Otrzymujemy w rezultacie gwarantowaną prawie dokładną replikę chleba, jaki możemy kupić w sklepie na rogu. A przecież nie o to chodzi. Zauważyłem w kilku zaprzyjaźnionych domach taką cichą modę na pieczenie własnego chleba, gdzieniegdzie nawet próbowałem tej dobroci, pysznej, nie powiem, ale to, co jadłem w Wigilię i święta zapamiętam na długo. I mam nadzieję, że młodzież też jeszcze za wiele, wiele lat będzie wspominać jak w zamierzchłych czasach na początku wieku jedli w Szczytnie chleb pieczony domowym sposobem na naturalnych składnikach.
Ze zdziwieniem stwierdziłem też, że na świątecznym stole nie ma ani jednego kawałka wędliny kupionego w sklepie. Od kilku już lat bowiem stwierdzaliśmy z żalem, że jakiej by wędliny nie skosztować to każda smakuje tak samo. No, może różnice występują tylko w związku z nasyceniem wyrobu różnymi przyprawami – np. salami czy mocniej wędzona krakowska sucha albo tzw. myśliwskie czy parzone. Gdyby tak jednak dobrze przyjrzeć się recepturom i ich ostatecznemu efektowi to różnica jest niewielka. Co innego wędlinka wędzona w jednej z miejscowych wędzarni. Gdy parę dni przed Wigilią wiozłem spory kartonik wędzonek do domu, nawet nie zdawałem sobie sprawy z intensywności tego aromatu. Dwa dni później odbierałem z lotniska zjeżdżającą ze świata progeniturę. Po powitaniach i ulokowaniu się w samochodzie od razu padło pytanie – Ojciec, gdzie są te wędzonki, głodna jestem! Zapach przetrwał jeszcze parę dni.
Jak już dzisiaj tak raczej sobie gaworzymy o domowej kuchni, to zwracałem ostatnio w sklepach uwagę na handel drobiem i jajkami. Niechcący wylądowaliśmy w samym środku ptasiej grypy, którą straszono nas skutecznie przez wiele lat. Wiadomo straty są, ale po początkowym wstrząsie chyba powoli się przyzwyczajamy. Nie widzę w sklepach, aby wyroby drobiowe jakoś specjalnie były bojkotowane. Najbardziej, jak mi się wydaje, należałoby się wystrzegać majonezu, przemysłowo produkowanego z użyciem jaj surowych, nie poddawanych obróbce termicznej. Schodził jednak z półek jak woda. Właściwie jedyną konsekwencją tej ptasiej epidemii było zachowanie w przedświątecznym okresie normalnych cen jaj, które zazwyczaj w takich dniach mocno drożeją.
Wiesław Mądrzejowski