Już prawie wszyscy zapomnieli o świętach i świątecznym obżarstwie, lecz jeszcze od czasu do czasu coś tam się przypomina przy okazji odwiedzin tej czy innej knajpki. Jadło się, oj jadło, dobrze albo jeszcze lepiej. Wiadomo, zastaw się a postaw się, na świątecznym czy sylwestrowym stole niczego nie może zabraknąć.
Zwiedziłem kilka takich stołów i podjadałem godnie. A to rybki w różnych postaciach z karpiem na słodko na czele, a to kaczuszki palce lizać, a pieczeń huzarska wykwintna nadzwyczaj, że o zrazach z grzybkami czy migdałowym torcie nie wspomnę. Wszystko to się powoli już zaciera w pamięci, nakładają się nowe pojadane tu i ówdzie specjały, ale ten okres świąteczny na zawsze kojarzyć mi się będzie z... zapiekaną kapustą! Niby właściwie nic ciekawego, ale...
Otóż gdy w wyjątkowo śnieżne sylwestrowe wczesne popołudnie doślizgaliśmy się do ukrytej w zaśnieżonych lasach nad Bełdanami Galindii, apetyt po emocjach tej podróży pobudzony, szybko doprowadził nas do jednej z przytulnych grot. Nie czekając na sylwestrową kolację, godne i mocno międzynarodowe towarzystwo zapragnęło gorącej polskiej kuchni. Wędrowało więc na stół pieczyste, sandacze wielkości średnich rekinów, które angielscy żeglarze w niejednym porcie biesiadujący uznali za najlepsze na północ od równika, dziczyzna prosto z lasu czy sosy zawiesiste! Ech, jest co wspominać. Nie te jednak dania zrobiły największą furorę. W poszukiwaniu słusznego uzupełnienia co cięższych dań poprosiliśmy o zapiekaną kapustę, nie licząc specjalnie na jakieś rewelacje. Gdy więc jeden z moich przyjaciół dziabnął widelcem pierwszą porcję kapusty, a oczy mu zmętniały namiętnie jak gdyby cały harem hurys nad stołem ujrzał, natychmiast poszedłem w jego ślady. Niebo w gębie! Mało, smak tej kapusty przypominał wspaniale zagrany przez kameralną orkiestrę koncert z drażniącym słuch a prawie niedostrzegalnym motywem przewodnim. Ze stołu zniknęło błyskawicznie kilka sporych miseczek tej kapuścianej ambrozji tworzonej na podkładzie kaczego tłuszczyku.
A jak pod to smakował kieliszek wytrawnego czerwonego wina...
Przypomniało mi się to wspaniałe kulinarne przeżycie w ostatni weekend, gdy mroźnym wieczorem wracaliśmy z odrobinę cieplejszej Gdyni. W Rychnowach pod Olsztynkiem powstała w ubiegłym roku nowa, na ludowo stylizowana restauracja "Austeria". Nie było wcześniej okazji jej odwiedzić, więc gdy akurat nadeszła pora na wczesną kolację, z przyjemnością weszliśmy do ciepłej, ogrzewanej wielkim kominem sali. Wystrój naprawdę sympatyczny, bez przesadnych udziwnień, miła i szybka obsługa, bardzo ciekawa karta, chociaż tu pewne zastrzeżenie. Gdy kilkanaście lat temu w kawiarni przy zakopiańskim teatrze przeczytałem w karcie o "młotku czerwonym Pszoniaka", co okazało się krwawą Mary, czy "Wyspiańskiego łące pełnej aromatu" czyt. koktajl miętowy - było to nowością i dobrą zabawą. Niestety, zwyczaj udziwniania nazw najprostszych potraw rozpowszechnił się nad miarę i różne "szynki Boryny", "pastucha polewki poranne" oraz inne cuda stały się już zwyczajnie infantylne. Pomijając to, w "Austerii" podjeść można dobrze i niedrogo, a pieczeń w sosie borowikowym z kopytkami absolutnie polecam. Oczywiście zamówiłem też zasmażaną kapustę, której nic nie można zarzucić. Było wszystko co trzeba, ale zabrakło tej odrobiny galindzkiej poezji. A może tylko kaczego tłuszczyku?
Sam też próbowałem, przyznaję bez powodzenia, wykreować właśnie taką kapustkę. Kaczki były przednie, nawet można powiedzieć wyjątkowo dobrze zniosły kontakt ze sporą ilością kiszonej. Niestety, chyba przesadziłem tym razem z przyprawami i absolutnie nie udało się trafić we właściwą kompozycję smakową. Mówiąc uczciwie, kapusta była nędzna i ostatecznie została wykorzystana jako składnik już o wiele lepszych łazanek.
Wiesław Mądrzejowski
2006.01.18