Chciałem sięgnąć do mniej zamierzchłych czasów niż ostatnio przeze mnie wspominane. Tym razem lata dziewięćdziesiąte i modny wówczas warszawski nocny klub „Scena”. I oto zanim usiadłem do pisania wpadł mi w rękę egzemplarz szczycieńskiego magazynu kulturalnego „Nasz Akapit”, a w nim warszawskie wspomnienia z tych samych lat. Co więcej, o tych samych ludziach. Dołączę się zatem do owych wspomnień, poszerzając anegdotyczną wiedzę o wymienionych w magazynie postaciach artystów – plastyka Artura Turalskiego i reżysera Jerzego Gruzę.
Wspomnienia te chcę opatrzyć mottem według naszego byłego premiera Leszka Millera. Powiedział on niegdyś, że mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale po tym jak kończy. W jego wypadku myśl owa była wyjątkowo nietrafna. W wypadku moich bohaterów – jak najbardziej!
Właścicielami artystycznego klubu „Scena” byli reżyser Jerzy Gruza oraz aktorka Tatiana Sosna-Sarno ze swoim mężem Krzysztofem Szymańskim. W starym budynku dawnego milicyjnego kina „Klub”, przy ulicy Armii Ludowej 3/5 połowę zajęła redakcja „Życia Warszawy”, a połowę klub artystów.
Projektantem całości wnętrz klubowych był młody architekt Piotr Grzegorczyk. Ja zaprojektowałem dwupoziomową scenkę oraz wszelkie niezbędne pomieszczenia zaplecza. Natomiast artystyczny nastrój i cały charakter ekskluzywnego klubu lokal zawdzięczał niezwykłym kompozycjom plastycznym, których autorem był Artur Turalski nazywany Turalem. Artur to artysta o niezwykłej fantazji, umiejący stworzyć niewyobrażalne dzieła sztuki, zestawiając ze sobą przedmioty użytkowe w sposób wywołujący zadumę i refleksję. Czasem deformując je, czasem tylko odpowiednio barwiąc lub patynując.
We wnętrzach „Sceny” dominowały motocykle. Fantastyczne, nienaturalne, ogromne - podwieszane pod sufitem i na ścianach.
„Scena” to był nasz klub. Czuliśmy się tam u siebie.
Pewnego wieczora, do bufetu dolnego (klub był na trzech poziomach), gdzie akurat konsumowałem śledzika - oczywiście pod wódeczkę – i gawędziłem z zaprzyjaźnionym barmanem, zszedł Tural. Właściwie ledwo zszedł, jako że mocno był podówczas napity. Ponieważ fantazja nie pozwalała mu poprzestać na spożyciu dotychczasowym, zażądał stosownej dawki dla dalszego podtrzymania ducha. Andrzej – barman stanowczo odmówił i wtedy Artura ogarnęło szaleństwo. W przypływie złości, nie znajdując w okolicy nikogo poza mną, wytrącił mi z rąk kieliszek oraz tackę ze śledzikiem.
W owych latach bardzo jeszcze dbałem o swoją sławę mołojecką i czegoś takiego płazem puścić nie mogłem. Krótki sierpowy rzucił Artura w głąb baru. W miękkim lądowaniu pomógł mu Andrzej. Tural całkiem już spokojny usiadł na podłodze. Przez chwilę podłubał w buzi, po czym wyjął ząb i z ogromnym wyrzutem pokazał go nam obu. Zrobiło się smutno. Andrzej wziął Artura na zaplecze w intencji pocieszenia nieszczęśnika, a mnie nic innego nie wypadało jak tylko wyjść z klubu.
Kilka dni później wchodzę do „Sceny”. Jest wcześnie i zupełnie jeszcze pusto. Z daleka dostrzegam przy barze Turala otoczonego (jak zwykle) wianuszkiem pięknych pań. Zrobiło mi się nieswojo, ale nie mam odwrotu. Czujnym westernowym krokiem zbliżam się do przybarowej grupki, rozmyślając jak tu się dalej zachować. Nagle Artur dostrzega mnie. Gębę rozjaśnia mu szczerbaty nieco uśmiech, wyciąga rękę na powitanie i zwraca się do swojej świty następującymi słowy :
- Dziewczyny! Poznajcie go – MÓJ DENTYSTA!
I to jest właśnie zakończenie z klasą.
Jurka Gruzę wszyscy znamy jako wielkiego reżysera. Nawet jeśli ktoś nie śledził jego osiągnięć teatralnych to i tak wspomina go jako współtwórcę „Czterdziestolatka”, czy też reżysera pamiętnej „Wojny Domowej”. Ci, którzy znają Jurka osobiście nieraz podziwiać mogli jego błyskotliwe poczucie humoru, ogromną wiedzę i zabójczą inteligencję. Natomiast gdyby mówić o bardziej przyziemnych stronach ludzkiej osobowości, to trudno nie wspomnieć o będącej stałym przedmiotem przyjacielskich żartów namiętności Jerzego do oszczędzania. Słowem o jego niechęci do rozrzutności, bo nie chcę tu używać określeń nazbyt drastycznych.
I oto w klubie „Scena” zaczynają się kłopoty. Lokalne władze chcą klub zamknąć. Kolejne spotkania i walka na papiery. Brałem w niej udział. Pomagałem jak mogłem. Jako architekt rysowałem niezbędne plany i pisałem ekspertyzy.
I oto Gruza wezwany został do Stosownego Urzędu po ostateczną decyzję. Czekamy w „Scenie” przy barze. Wreszcie przychodzi Jurek. Podchodzi do baru i zwraca się do barmanki:
- Malwina, co mamy w barze najdroższego?
- Whisky „Chivas Regal”, szefie!
- To dawaj butelkę i lej chłopakom, bo przegraliśmy. „Sceny” już nie ma i jakoś trzeba się pożegnać.
Jurek Gruza, który na ogół miał trudności z postawieniem herbaty! I to jest zakończenie z klasą!
W roku 1998 wydano książkę Jerzego Gruzy „40 lat minęło jak jeden dzień”. Dostałem ją od Jurka z dedykacją: Andrzejowi dziękuję za wszystkie boje związane z lokalem „Scena”.
Andrzej Symonowicz