Ciąg dalszy wspomnień, wieloletniego pracownika kolei, mieszkańca Wielbarka Lucjana Woźniaka
TRAGEDIA POD DZIAŁDOWEM
Nie wszystkie wspomnienia pana Lucjana są opowieściami przyjemnymi dla ucha. Bez wątpienia zaliczyć do nich można te dotyczące wypadków, do jakich doszło na kolei. Pierwszy, o którym mówi, wydarzył się pod Działdowem. Miało to miejsce na przejeździe w okolicach miejscowości Komorniki, leżącej przy drodze prowadzącej z Olsztyna do Działdowa. Do dziś znajduje się tam niestrzeżony przejazd.
- Gdy dojechaliśmy na miejsce, część rzeczy została już zebrana. Jednak i tak widok był przerażający. Dookoła walało się pełno części. Samochód był tak zmielony, że rozpoznanie jego marki nie wchodziło w grę. Jedyne, co było całe to gumowa wycieraczka pod nogi, która leżała w pobliskim rowie.
Jak się okazało, samochód wjechał pod pociąg pospieszny relacji Warszawa - Olsztyn. Biegli zabrali się za pisanie protokołów.
- Dowiedzieliśmy się, że samochodem podróżowało pięć osób wraz z dużym psem, wilczurem. Nikt nie przeżył. Wszystko wskazywało na to, że kierowca nie zachował ostrożności i jadąc z górki nie zdołał zatrzymać samochodu przed przejazdem.
Po przeprowadzeniu wszystkich czynności lokomotywa została odprowadzona do Olsztyna na konieczny powypadkowy przegląd. Mniej więcej dwa dni później pan Lucjan był na szkoleniu w Olsztynie, na którym spotkał mechanika. Ten opowiadał mu: - Wie Pan co, ile myśmy się z tą lokomotywą zajmowali. Jak tylko wjechała na kanał zobaczyliśmy zwinięty kawał blachy, tkwiący w jej podwoziu. Za nic nie mogliśmy go wyciągnąć. Dopiero po długim czasie się udało.
Okazało się, że był to fragment blachy z samochodu, który owinął się wokół zapakowanych w brezentową torbę dwóch butelek wódki.
- To wręcz niesamowite, żeby z wypadku, w którym zginęło tyle osób, a samochód był tak zniszczony, ocalały dwie butelki wódki.
ROWERZYSTA W JAGARZEWIE
Wypadek pod Działdowem nie był jedynym, z którego cało wyszła tylko butelka wódki. Podobne zdarzenie miało miejsce na niestrzeżonym przejeździe w okolicach Jagarzewa koło Muszak. Tam doszło do wypadku kolejowego z udziałem rowerzysty. Z roweru została jedynie kupka powyginanego żelaza, rowerzysta całego zdarzenia nie przeżył.
- To było jakieś święto, sklepy były pozamykane. Ludzie mówili, że kilka godzin wcześniej wygrał parę groszy, grając w karty. Pojechał na melinę po alkohol i wracał do domu. Widocznie nie zauważył nadjeżdżającego pociągu relacji Nidzica - Szczytno.
Najdziwniejsze było to, że z wypadku ocalała jedynie butelka wódki, która przetoczyła się po kamieniach około dwadzieścia metrów.
- Do dziś nie wiem jak to możliwe. Gdyby poleciała po trawie, łatwiej byłoby wytłumaczyć to, że się nie potłukła, a ona przetoczyła się po twardych kamieniach nasypu kolejowego.
NIE DOJECHALI DO ŚWIĘTAJNA
Kolejny wypadek, jaki pamięta, wydarzył się na nieczynnym dziś przejeździe znajdującym się za Korpelami, przez który jechało się kiedyś do Olsztyna. Pracując jako kontroler jechał pociągiem do pracy do Olsztyna. Nagle poczuł, że maszynista zaczyna gwałtownie hamować, dawał także sygnały gwizdkiem. Pociąg stanął.
- Wysiadłem i zobaczyłem maszynistę, który głośno lamentował, trzymając się rękoma za głowę.
Nie mógł wydusić z siebie ani jednego słowa. W końcu powiedział: - Potrąciłem samochód.
- Przeszedłem na drugą stronę pociągu. Wyglądało to strasznie. Na skarpie przy przejeździe siedziała starsza kobieta, na jej skroni widziałem strużkę krwi. Na kolanach trzymała małego chłopca, który krzyczał: gdzie jest moja mamusia.
Odwrócił się w stronę pociągu i wtedy zobaczył, że w pobliżu lokomotywy znajdują się zniszczone resztki samochodu.
- Widziałem też nienaturalnie wykrzywione ciało kobiety pokryte piachem i kurzem. Trochę dalej na torach leżały zwłoki mężczyzny, który zapewne był ojcem chłopca.
W chwilę po całym zajściu na miejscu pojawiło się pogotowie. Kobieta i mężczyzna zginęli. Jak się później dowiedział, rodzina jechała ze Szczecina do Świętajna.
Po całym zdarzeniu maszynista nie podjął się prowadzenia dalej pociągu. Zastąpił go inny i po wykonaniu wszelkich niezbędnych czynności służbowych odesłano skład do Olsztyna.
- Z tego, co pamiętam, dochodzenie wykazało, że wina leżała po stronie kierowcy. Wschodzące słońce oślepiło go i nie zauważył nadjeżdżającego pociągu. Dobrze się stało, że ten przejazd został zlikwidowany.
PRZESTROGA DLA INNYCH
Wielu kierowcom wydaje się, że uda im się przejechać przed nadjeżdżającym pociągiem, nie zdają sobie sprawy jak bardzo ryzykują.
- To bardzo złudne i niebezpieczne przeświadczenie. Pociąg to nie samochód, droga jego hamowania jest o wiele dłuższa.
Najczęściej, gdy maszynista zobaczy wjeżdżający samochód na przejazd, niewiele może zrobić, aby zapobiec tragedii.
- Jedyne, co mu pozostaje, to włączyć hamulce, gwizdać i liczyć na to, że jednak nie dojdzie do zderzenia.
Niewiele osób zdaje sobie sprawę, że jadący nawet bardzo wolno pociąg posiada ogromny pęd. Często droga potrzebna do zatrzymania składu wynosi nawet około kilometra.
Łukasz Łogmin/fot. M.J.Plitt