W bardzo zamierzchłych czasach początku mojej pracy zawodowej, będąc stażystą w biurze projektów, zostałem przydzielony jako asystent architektowi Zygmuntowi Stępińskiemu. Pan inżynier Stępiński był architektem o jeszcze przedwojennym stażu, wówczas zaawansowanym już w latach, a przy tym mocno schorowanym. Zaliczając się do przedwojennych kolegów Mariana Spychalskiego, w owym czasie marszałka Polski i Ministra Obrony Narodowej a z zawodu architekta, pan inżynier Stępiński pozycję zawodową miał mocną i ustabilizowaną. Zlecenia do realizacji otrzymywał ciekawe, często pozanormatywne. Słowo pozanormatywne oznacza, że w zamówieniach tych nie obowiązywały normy, które mogłyby ograniczyć standard projektowanych budynków. Obowiązywał jedynie wysoki poziom projektu i luksus realizacji. Słowem były to przeważnie zlecenia rządowe.
Jednym z nich był realizowany dla MON projekt rozbudowy wojskowego domu wypoczynkowego „Przyjaźń” w Zakopanem, przy ulicy Tetmajera. Swoją drogą byłem tam niedawno. Dom „Przyjaźń stoi tam gdzie stał i funkcjonuje, aczkolwiek ówczesne luksusy dziś nie imponują już niczym.
Budowę w Zakopanem rozpoczęto i po jakimś czasie trzeba było pojechać na nadzór.
Tymczasem zdrowie inżyniera Stępińskiego nie pozwalało mu na taki wysiłek. Wysłano zatem mnie. Dwudziestoczterolatka!
Jestem więc w Zakopanem na terenie realizacji. Kierownik budowy, góral oczywiście, odnosi się do mnie grzecznie, choć bez specjalnej atencji. Po przejrzeniu dokumentacji i harmonogramu prac udajemy się bezpośrednio na budowę. Elewacja budynku okładana jest naturalnym kamieniem. W wydzielonym miejscu na placu siedzi na stołeczku stary góral – kamieniarz (a jakże, w kapelutku) i obtłukuje młotkiem przygotowane głazy, nadając im stosowny kształt. Podchodzimy i kierownik budowy przedstawia mnie jako inżyniera, który przyjechał z Warszawy na nadzór.
Przyjrzał mi się niechętnie stary góral i pyta z nutą złośliwości:
- No i jak? Podoba się inżynierowi moja robota? A może robię coś nie jak należy?
Spojrzałem mu w oczy i odpowiedziałem mniej więcej tak:
- A skąd ja mam wiedzieć, człowieku. Nie jestem kamieniarzem. Masz pan swoje lata i jak kierownik pana zatrudnił, to pewnie znasz pan swoją robotę i ja nie będę się panu wtrącał. Rób pan swoje.
Na starym góralu moja odpowiedź zrobiła wrażenie. Spojrzał na mnie tym razem łaskawie i powiada:
- Młody, a mądrze gada. Napije się?
Tu sięgnął pod stołek, na którym siedział i wyciągnął napoczętą butelkę żytniej. Była dopiero dziewiąta rano, ale cóż było robić. Wypiliśmy!
Otóż to. Niech każdy robi swoje, czyli to, co umie.
Słynnego dziś aktora Marka Kondrata poznałem jeszcze podczas jego studiów w Szkole Teatralnej. Później przez krótki okres byliśmy sąsiadami, do dziś mamy wielu wspólnych znajomych i bywa, że w ich gronie się spotykamy.
Jakieś dziesięć lat temu Marek, z grupą kolegów aktorów, otworzył w Warszawie swój pierwszy lokal – restaurację, klub „Prohibicja”.
Kilka miesięcy później zatelefonował do mnie z następującą propozycją:
- Andrzej, za kilka dni organizujemy w „Prohibicji” ostatki. Zamknięta impreza dla zaproszonych gości. Czy mógłbyś ją poprowadzić?
Zatkało mnie.
- Marek, co ty wygadujesz? Przecież to twój lokal i to ty jesteś profesjonalistą w branży rozrywkowej! Gdzie tu ja?!
- Otóż, drogi przyjacielu – odpowiedział Marek Kondrat – ja teraz jestem poważnym restauratorem i we własnym lokalu wygłupiać się nie będę. Dlatego proszę o to ciebie.
Oto, co znaczy stosowna ocena własnych kompetencji.
Oczywiście poprowadziłem owe ostatki. Dało mi to okazję poznać wiele osób ze świata teatru i show-businessu.
Andrzej Symonowicz