W połowie lat siedemdziesiątych wylądowałem na Kubie. Wylądowałem dosłownie, bo podróżowałem samolotem. Był drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Miałem na sobie ogromny kożuch z rodzaju tych, których wówczas używała Armia Czerwona, tymczasem na hawańskim lotnisku przywitał mnie trzydziestostopniowy upał. Wysłany zostałem na Kubę jako projektant wystawy „El Trabajo y la Lucha del Pueblo Polaco” („Praca i Walka Narodu Polskiego”) do nadzorowania jej montażu w eleganckim pawilonie wystawowym w centrum miasta.
Nie wiedziałem, że wystawie nadano rangę wielkiego wydarzenia, a to z uwagi na fakt, że wkrótce Edward Gierek odwiedzić miał Fidela Castro. Toteż bardzo byliśmy zaskoczeni (przylecieliśmy we troje - współtwórcy ekspozycji), kiedy odebrano nas z samolotu jak ważną delegację i zawieziono do hotelu (przedrewolucyjny „Hilton”) prosto na powitalny bankiet. A tam pełnił honory, między innymi, ambasador Polski.
Bankiet przedłużał się, a nas niepokoił całkowity brak pieniędzy kubańskich, bowiem w Polsce powiedziano nam, że otrzymamy je na miejscu. Kiedy zatem atmosfera, po wypiciu sporej ilości rumu, a także sprezentowanej przez nas polskiej wódeczki, uległa wyraźnemu rozluźnieniu, ośmieliłem się zagadnąć Ambasadora na interesujący nas temat. A wtedy zdziwił się Pan Ambasador naszą niewiedzą i wyjaśnił, że tamtejsze pieniądze są bez wartości z uwagi głównie na brak sklepów. Natomiast karty, jakie otrzymaliśmy w hotelu, w zamian za paszporty, które odebrano nam, są to karty „credito totale” i one uprawniają nas do bezpłatnego korzystania z wszelkich punktów gastronomicznych oraz sklepików w obrębie hotelu (hotel był ogromny - ja mieszkałem na dwudziestym piętrze). Nie do końca przekonało mnie otrzymane wyjaśnienie, więc grzecznie spytałem, czy owo „credito” obejmuje także alkohol w hotelowych, licznych barach.
- Oczywiście, że tak – odpowiedział Pan Ambasador – i niech pan sobie nie żałuje, bo i tak nie będzie pan w stanie przepić takiej forsy jaką oni (to jest Kubańczycy) nas kosztują.
Porażająca szczerość i dlatego nie wymieniam nazwiska Pana Ambasadora. A była to osoba znana z różnych form działania. Kilka lat temu zmarła.
Korzystając z dobrej rady, oczywiście nie żałowałem sobie i stąd po dziś dzień jestem wielbicielem karaibskiego rumu. Prawdziwy karaibski rum (ron) jest to alkohol pędzony z trzciny cukrowej. Podobnie jak wódka może być w wydaniu słodkim i wytrawnym, białym i kolorowym. I oczywiście nie ma nic wspólnego z alkoholem zaprawionym tak zwanym olejkiem rumowym i podawanym do herbaty - jakże popularnym w Czechach, czy na Słowacji. Najzacniejsze rumy to jamajski „Capitan Morgan”, kubański „Havana Club” oraz hiszpański „Bacardi”. Najczęściej pije się rum pod postacią mieszanych drinków, ale i czysty, biały ma też swoich wielbicieli. Przedrewolucyjny bywalec hawańskich barów – Ernest Hemingway pijał wyłącznie biały, wytrawny rum „Carta Blanca” bez dodatków.
Mam nadzieję sprowokować powyższą wypowiedzią zacnego autora felietonów „Coś na ząb”, Wiesia Mądrzejowskiego, do rozwinięcia rumowego tematu. Wszak niedawno wrócił z Kuby i zapewne pamięta jeszcze tamtejsze mieszanki.
Upalnego Sylwestra spędzaliśmy w słynnej „Tropicanie”, pod palmami. Formalnie nie było to pożegnanie starego roku, tylko rewolucyjne święto państwowe. W noc sylwestrową Fidel zdobył koszary Moncada i odtąd w tę noc świętuje się na Kubie zwycięstwo rewolucji.
A w Nowy Rok udało nam się rozwiązać ciekawą zagadkę. Otóż na cały pobyt dostaliśmy do dyspozycji samochód (Wołga) z kierowcą. Kierowca nie rozstawał się z nami, a nazywał się Juan Cebulos. Potężne i właściwie sympatyczne chłopisko. Oczywiście domyślaliśmy się, że jest to nasz państwowy „anioł stróż”. Zastanawiające natomiast było jego swojsko brzmiące nazwisko. Podejrzewaliśmy, że zapewne mówi po polsku i że do jego zadań należy po prostu podsłuchiwanie. Toteż usiłowaliśmy go na różne sposoby sprowokować. Twardy był. Żadna próba się nie powiodła. Aż tu nagle…
Cebulos zawiózł nas w Nowy Rok na dłuższą wycieczkę po okolicy. I oto w jednym z miasteczek, na drogę, prosto pod koła wyskoczył piesek. Ostre hamowanie. Samochód wyrzuciło z szosy. Piesek przeżył, ale z ust Juana wyrwało się w trakcie incydentu „ o k… piesku !”
No i już wiedzieliśmy. Wprawdzie nasz opiekun udawał, że nic nie było i nadal niby nie kumał, ale przechlapane miał totalnie, bo teraz bez przerwy wysłuchiwać musiał specjalnie dla niego przygotowanych złośliwości. A jednak już do końca udało mu się zachować twarz kamienną.
Andrzej Symonowicz