Różne można mieć wspomnienia związane z 9 maja. Dziś radość z końca wojny i upadku hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy miesza mi się ze wstydem i smakiem skwaśniałego piwa.

Ucieczka z Niemiec

Wspaniały, wiosenny 9 dzień maja zastał mnie w czeskiej wsi Sikorzyce, odległej około czterdziestu kilometrów na zachód od Pragi. Niewiele jednak brakowało, by zakończył się tragicznie. Opisać jednak muszę ostatnie miesiące wojny.

Kwaśny smak zwycięstwa

W 1945 roku, w nocy z 13 na 14 lutego uratowałem skórę w niemiłosiernie zbombardowanym przez aliantów Dreznie. Skórę uratowałem, ale mocno poparzoną i osmoloną, co dało mi kilka dni odpoczynku na dalekim przedmieściu miasta. Ale co robić dalej? Wracać do fabryki we Wrocławiu, gdzie pracowałem jako robotnik przymusowy? Miasto oblegała już Armia Czerwona. Nie było rady, należało więc uciekać stąd nim władze hitlerowskie ochłoną po wielkim nalocie.

Zdecydowałem jechać do Protektoratu (tak wówczas nazywano Czechy). W Pradze i pod Berounem miałem kuzynów. Pociągi pomiędzy Dreznem a Pragą kursowały. Liczyłem na szczęście i moją obandażowaną głowę, ręce i osmoloną twarz. Wsiadłem do pociągu. Wielu cywilnych Niemców jechało do Pragi w nadziei, że tego miasta alianci nie będą bombardować. Wszyscy byli jeszcze pod wrażeniem straszliwego bombardowania, które w ciągu jednej nocy starło Drezno z powierzchni ziemi.

Podróż się udała, pomimo licznych patroli żandarmerii nikt mnie nie legitymował, widocznie moje opatrunki były najlepszą przepustką.

Miasto nad Wełtawą

Praga - wielkie, piękne miasto żyło normalnym życiem. Nie spadła tu dotychczas ani jedna bomba. Tramwaje kursowały normalnie. Bez trudu odnalazłem moich kuzynów. Mieszkali w dużej, secesyjnej kamienicy, w dzielnicy Smichov nad Wełtawą. W nosie czuło się tu przyjemny zapach piwa z pobliskiego browaru Stary Pramen.

Kuzyni przyjęli mnie serdecznie i gościnnie, problem był tylko w tym, że nie mogłem długo u nich mieszkać. Obowiązywał zakaz meldunku obcych ludzi w mieście. Kuzyn Tonda, który był policjantem, rzucił okiem na mój ausweis (dowód osobisty), dojrzał napis - narodowość - Pole (Polak) i kazał go zniszczyć. Tu narodowość ta i przez Niemców i przez Czechów nie była wtedy mile widziana. - Mów, że jesteś Ukrainiec - zdecydował.

Ale co robić? W kilka dni później Tonda założył mi na ręce kajdanki i poprowadził na dworzec. Jedziemy do Zbećna do komisariatu policji - jesteś podejrzany, mrugnął do mnie okiem, gdy siedzieliśmy już w wagonie. Zrozumiałem, to było dobre alibi. Ze stacji Zbećno do Sikorzyc już tylko dwa kilometry piechotą przez przełęcz i dotarliśmy do domu. Wreszcie Tonda zdjął mi kajdanki. Długo rozcierałem zdrętwiałe ręce.

U Pana Boga za piecem

Okolica podobna była do naszych Bieszczad. Dom kuzynów stał na stromym stoku wzgórza w wąwozie, którego dnem płynął strumyk. Cała duża wieś rozrzucona była po okolicznych stokach wzgórz. Sielski widok w czasie wojny. Wieczorem koguty piały na dobranoc, rano na dzień dobry. Cisza i spokój, tylko w pogodne dni wysoko w niebie grzmiały silniki alianckich bombowców, które leciały nad Niemcy.

Zameldowałem się w gminie jako uciekinier z Drezna, Ukrainiec. To wystarczyło. Dostałem kartę zameldowania i skierowanie do pracy w lesie. To były piękne dni. Wraz z kilkoma dziewczętami i chłopakami sadziliśmy drzewka, a w wolnych chwilach liczyliśmy przelatujące wysoko po niebie eskadry bombowców. Europa stała w ogniu wojny, grzmiały fronty, ginęły miliony ludzi, pomimo beznadziejnej sytuacji wojska niemieckie rozpaczliwie walczyły.

Wiedziałem to z nocnego nasłuchu. Wieczorami wraz z wujkiem Karlem siedzieliśmy przy radioodbiorniku. W Protektoracie wolno było mieć radio, nie wolno było jednak słuchać zagranicznych stacji radiowych. Za słuchanie ich można było zapłacić głową. Pomimo to, około północy, wychodziłem przed dom na czaty, a wujek Karel zmieniał fale i przyciskał ucho do głośnika. Wojna miała się ku końcowi. Alianci przełamali linię Zygfryda i parli w głąb Rzeszy. Armia Radziecka walczyła o Berlin.

Czułem, że moja sielanka nie potrwa długo, wojna dotrze wkrótce i w nasze strony. A na to już nie trzeba było długo czekać. Pewnej nocy w radio zabrzmiało - Tu radio Praha! Tu radio Praha! - wołał głos w głośniku. - W Pradze wybuchło powstanie. Niemcy niszczą naszą stolicę, spieszcie nam na pomoc!!!

Powtarzano to co chwilę w kilku językach - po czesku, po rosyjsku i po angielsku.

Nim słońce wzeszło, w spokojnej wsi zawrzało. Wszyscy spieszyli na plac przed szkołą. Jakiś mężczyzna z biało-czerwoną z niebieskim klinem opaską na ramieniu stanął przed zebranymi i przemówił krótko: - W Pradze wybuchło powstanie przeciw niemieckim okupantom, trwają walki, trzeba spieszyć na pomoc stolicy.

Pobór

Pobór trwał wyjątkowo krótko, nikt nie kazał się rozbierać, nikt nie zaglądał w zęby. - Kobiety i dzieci na prawą stronę, mężczyźni na lewo - padła komenda. Z grupy mężczyzn odprawiano starszych wiekiem, kilku cudzoziemców poprowadzono do pobliskiego posterunku policji - co się z nimi stało - nie wiem.

Zostało nas około dwudziestu młodych ludzi. Komendant ustawił nas w szeregu, podszedł i zajrzał mi w oczy. - A ty kto jesteś? - spytał. - Ukrainiec - odparłem, lekko drżącym głosem. Polak jako Ukrainiec. Znając nienawiść Czechów do Polaków za Zaolzie, nie mogłem powiedzieć prawdy. Na szczęście w pobliżu zjawił się wuj Karel i potwierdził moje słowa. A więc jako Ukrainiec zostałem czeskim wojakiem (wojak to po czesku żołnierz). Na wojnie nie takie rzeczy się zdarzają.

W auli szkoły rozdano nam broń - nowiutkie niemieckie karabiny typu Mauzer.

Na odsiecz Pradze

Na stacji w Zbecznie czekał już na nas pociąg. W drodze dowódca uczył nas komend wojskowych i jak posługiwać się bronią. Pociąg zatrzymywał się na każdej stacyjce, gdzie dosiadali się wojacy. Jechaliśmy całą noc. Świtało, gdy skład stanął na małej stacyjce pod Pragą. W dali było widać wieże miasta. Z kilku stron dochodziły odgłosy strzelaniny z broni ręcznej i maszynowej. W mieście trwały walki, płonęły domy.

Bocznymi ulicami zbliżaliśmy się do centrum. Strzelanina była coraz głośniejsza, w powietrzu zaświstały kule.

Obsadziliśmy dużą czynszową kamienicę w pobliżu mostu Karola nad Wełtawą. Niemcy starali się utrzymać w swoich rękach główne drogi, koleje i mosty wiodące przez Pragę. Cofały się nimi oddziały Wermachtu walczące dotychczas we Włoszech i na Bałkanach. Powstańcy opanowali śródmieście i starali się zablokować trasy odwrotu.

Dwa naboje

Naszym zadaniem było paraliżować ruchy wroga na moście. Kilkakrotnie Niemcy wdzierali się na niego, cofali się jednak pod gradem kul. Sytuacja nasza stawała się coraz gorsza. Brakowało amunicji. Dziesięć naboi to tylko dziesięć strzałów. Wieczorem w kieszeni miałem już tylko dwa naboje. Nocą strzelanina ucichła, z niepokojem oczekiwaliśmy ranka.

Chodziły wieści, że Berlin już padł, że Amerykanie i Rosjanie spotkali się już nad Łabą, ale tu, nad Wełtawą, wcale nie było wesoło. Piekło mogło się rozpętać w każdej chwili.

O świcie, mostem kolejowym przetoczył się długi pociąg towarowy pełen wojska i sprzętu. Niestety, żołnierze byli w niemieckich mundurach. Miny nam zrzedły, oczekiwaliśmy najgorszego.

Kto kogo bije

Nagle od strony dworca głównego wybuchła wściekła strzelanina.

- Co tam się dzieje, do diabła, kto kogo bije? - pytaliśmy zdumieni. Wkrótce nadszedł rozkaz - wszyscy do śródmieścia!

Szliśmy gęsiego pod ścianami, mijając trupy powstańców i niemieckich żołnierzy. Wkrótce nadeszły wieści - dywizja własowców, Rosjan w służbie Hitlera, która rankiem, pociągiem dotarła na dworzec główny, niespodziewanie zaatakowała Niemców. Zdarzenia tego, jak i wielu innych, zrozumieć nie sposób. Ta nieoczekiwana pomoc odwróciła losy powstania i być może uratowała miasto.

Gdy dotarliśmy do śródmieścia, na ulicach pełno było żołnierzy mówiących po rosyjsku w niemieckich mundurach. Na rękawach mieli trójkolorowe tarcze z napisem ROA (Rosyjska Wyzwoleńcza Armia).

Koniec wojny - do domu

Radość była ogólna. Wiwatom i okrzykom nie było końca do chwili, gdy ktoś przyniósł wiadomość podaną przez radio, że radzieckie czołgi są kilkadziesiąt kilometrów od miasta! W naszych nowych sojuszników jakby grom strzelił. Błyskawicznie rozładowali z wagonów sprzęt i za chwilę plac przed dworcem opustoszał.

- Co tu teraz robić? - zastanawiał się nasz dowódca, rozglądając się wokoło. Głód nam skręcał kiszki, byliśmy głodni. Zjedliśmy chleb dostarczony nam przez jakiegoś litościwego piekarza. Wreszcie dowódca wydał komendę: - No, to wojna skończona, jedziemy do domu!

Na stacji stało kilkadziesiąt wagonów i lokomotyw. Na polecenie naszego dowódcy kolejarze ustawili skład pociągu do Berouna i z pieśnią na ustach jako zwycięzcy, zajęliśmy miejsca w wagonach.

W domu

Wieczorem, już w Sikorzycach, spotkaliśmy naszych sojuszników własowców. Właśnie kończyli dopijać cysternę spirytusu, którą znaleźli na dworcu w Zbecznie. O świcie cała jednostka pojechała pospiesznie na zachód. - Byle do Amerykanów - mówili. - Byle do Amerykanów!

A więc wojna się skończyła. Kwaterowaliśmy w szkole w Sikorzycach. Na podwórzu, na wysokim maszcie, łopotała biało-czerwona flaga z niebieskim klinem. Czechosłowacja była wolna. Przed furtką szkoły, z opaską na ręce i karabinem na ramieniu stał Honsa, nasz wartownik. Ktoś przywiózł kilka skrzynek dobrego pilzneńskiego piwa. Z butelkami w dłoni siedzieliśmy, pociągaliśmy tęgie łyki i komentowaliśmy zdarzenia ostatnich dni.

Grom z jasnego nieba

Dochodziło południe. Przy piwku i pogawędce wesoło płynął czas, gdy nagle jeden z nas spojrzał w okno, pobladł ze strachu i wykrzyknął: - Niemce! Rzuciliśmy się do okien. Krętą górską drogą od strony Pragi sunął długi ciąg ciężarówek oblepiony uzbrojonymi po zęby Niemcami. Ktoś chwycił karabin, nasz dowódca wyrwał mu broń i rzucił w kąt. Nie było chwili do stracenia. Przez okna i przez płot jak zające pognaliśmy w pobliskie krzaki. Skryci w nich patrzyliśmy, co się dzieje we wsi. - Skąd się nagle wzięli Niemcy? - głowiliśmy się. Był to zapewne jeden z oddziałów, który bocznymi drogami ominął Pragę i jechał do granicy Rzeszy.

Wąż ciężarówek wysunął się zza zakrętu drogi i zatrzymał przed szkołą. Z pierwszej zeskoczył żołnierz niemiecki, podszedł do naszego wartownika, zdjął mu karabin z ramienia, wrzucił go na pakę i cały konwój ruszył dalej. Za chwilę za serpentyną drogi zginął nam z pola widzenia.

Kwaśne piwo

Nie patrząc sobie w oczy, zaczęliśmy się schodzić przed szkołę. Wróciliśmy do niedopitego piwa, które dziwnie jakoś nagle straciło smak, siedzieliśmy skwaszeni. W końcu odezwał się "bohater".

- Trzeba ich było przywitać salwą - oznajmił.

I tu odezwał się zdrowy, czeski rozsądek. Nasz dowódca wstał, spojrzał na niego ironicznie i powiedział: - Jesteś idiotą Pepiku. Jaką mieliśmy szansę? Kilkunastu uzbrojonych w jednostrzałowe karabiny chłopaków przeciwko co najmniej batalionowi uzbrojonych w broń maszynową żołnierzy. Nas i być może wielu mieszkańców wystrzelaliby, a wieś puściliby z dymem.

Spojrzałem na wiszący na ścianie kalendarz. Był 9 maja 1945 roku.

Zbigniew Janczewski

2005.05.04