Droga Przyjaciółko "Kurka",
okres lata, wakacji w gazetach nazywany bywa sezonem ogórkowym. Nie wiem, czym biedne ogórki zawiniły dziennikarzom, dość że tak jest. A najogólniej chodzi o to, że w okresie urlopowym nie ma o czym pisać. Bo to sejm ma przerwę letnią, a co ważniejsi urzędnicy porozjeżdżali się do "ciepłych krajów", co w przypadku tego roku oznacza ni mniej, ni więcej, tylko tyle, że powinni siedzieć w domu bądź na działce rekreacyjnej. Bo to nie my musieliśmy wyjeżdżać do ciepłych krajów, a ciepłe kraje przyjechały do nas. Jednak w tym roku gazety zamiast pisać, jak wypada w sezonie ogórkowym, np. o potworze z Loch Ness czy cielaku o trzech głowach, piszą o zdarzeniach prawdziwych i ważnych. Takim czołowym tematem tego lata, Droga Przyjaciółko, są informacje zawarte w autobiograficznej książce wybitnego pisarza niemieckiego, laureata literackiej Nagrody Nobla, autora słynnego "Blaszanego bębenka", Güntera Grassa.
Chciałbym tu dodać, że prócz literackiej Nagrody Nobla Grass otrzymał liczne inne nagrody, a rada miejska w Gdańsku przyznała mu tytuł honorowego obywatela tego miasta. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że w swej autobiograficznej nowej książce pt. "Przy obieraniu cebuli" napisał, że u schyłku II wojny światowej, jako nastolatek, wstąpił w szeregi oddziałów hitlerowskiej armii. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że były to oddziały Waffen SS, które wyrokiem Trybunału w Norymberdze zostały uznane za zbrodniarzy wojennych. Całą sprawę wyciągnęli na wierzch dziennikarze "Rzeczypospolitej", a hałasu wokół niej, jak zwykle w takich przypadkach, narobił poseł Jacek Kurski. Jeszcze gorzej, że głos zabrał również znany z roztropności inny honorowy obywatel Gdańska, były prezydent - Lech Wałęsa. Wałęsa, którego ojciec poległ na wojnie oświadczył, że nie może usiąść przy jednym stole z człowiekiem, który się do tej śmierci pośrednio przyczynił.
Nie mnie rozsądzać ani radzić, co powinien Günter Grass zrobić. Nie pierwszy to przypadek, kiedy życie osobiste pisarza rozmija się z jego twórczością. Jeszcze przed wojną znany tłumacz i felietonista Tadeusz Boy-Żeleński napisał głośny esej pt. "Czy myć ręce czy nogi?", przekonując swoich czytelników, że robić trzeba jedno i drugie, co należy rozumieć, że życia pisarza od jego twórczości oddzielić się nie da. Podniosły się bowiem ostatnio głosy, że honorowym obywatelstwem Gdańska Günter Grass nie został wyróżniony za to, że urodził się w Gdańsku, jest Niemcem itp., a za swoją wybitną twórczość literacką i głoszenie poglądów sprzyjających polsko-niemieckiemu pojednaniu. A przecież tych rzeczy oddzielić się nie da. Bo Günter Grass to zarówno autor wybitnych dzieł literackich, jak i zafascynowany we wczesnej młodości ideologią nacjonalistyczną Niemiec i gdańszczanin. Wyróżnienie go przez radę miejską Gdańska rozumiem jako przede wszystkim pochwałę jego postawy życiowej, a więc uhonorowanie Güntera Grassa - człowieka. Podejrzewam, że rada miejska Gdańska nie uzurpuje sobie prawa do oceny jego twórczości literackiej.
Co ja zrobiłbym na miejscu Grassa? Nie wiem. W każdym razie nie trzymałbym w tajemnicy przez dziesiątki lat swojego postępku i mając to na uwadze - nie pchałbym się przed szereg. A swą twórczość poświęcił usprawiedliwieniu i zrozumieniu popełnionego czynu.
Radzę niektórym naszym politykom dobrze przemyśleć przypadek wybitnego literata.
Pozdrowienia
Marek Teschke
2006.08.23