PODRÓŻE KULINARNE
Podczas letniej włóczęgi po kraju rzuca się w oczy dramatyczny spadek jakości usług gastronomicznych. Co tam zresztą tak oficjalnie – szlachetny zawód kelnera zszedł na psy! Jasne, że zdarzają się jeszcze godne uwagi wyjątki – jak w zajeździe „Zamek Deresława” w Busku, kilku restauracjach warszawskich (ale tych najwyższej klasy), bliżej - od kilku lat te same miłe i kompetentne panie w „Pazibrodzie” pod Makowem i w kilku jeszcze innych knajpkach. Ale ogólnie – zgroza! Szczególnie w regionach wczasowych i knajpkach sezonowych.
Nie, nie mam za złe młodym ludziom, którzy część wakacji przeznaczają na kelnerowanie, by zarobić kilku złotych. Natomiast właściciele lokali nie wiem na co liczyli, ale okres wielkiego bezrobocia się skończył, czego nie zauważyli. Nagle okazało się, że stoliki są, ale nie ma kto do nich podawać. Czy mogę mieć pretensje do przystojnego młodego człowieka pracującego w jednej z krakowskich restauracji, który wprawdzie biegle włada angielskim, ale przyjmując zamówienie opiera się rękami o stolik gości i widać po nim, gdzie miałby ten stolik, gości i całą knajpę gdyby mortus go nie przycisnął i nie musiał nagle paru złotych dorobić? Dla wygody wprawdzie wciągnął na nogi rozdeptane „adidasy”, ale szef mu widocznie kazał, więc założył do nich wyjściowe spodnie od ancugu, w którym jak przypuszczam chadza na egzaminy u co bardziej wymagających wykładowców.
Inna znów bidula, na oko typowy studencki kujon, stara się w podwarszawskiej knajpie jak może. Żeby, Boże broń, czegoś nie pomylić targa pod pachą kajecik A-5 i pilnie notuje w nim zamówienia. Zapocone okularki przeciera co chwilę, na tacy nosi po jednym talerzu, no może czasem zaryzykuje jeszcze surówkę, bo się nie rozleje… Na przeciwnym biegunie elokwentna studentka dorabiająca w jednej z mazurskich tawern, od której po kilku minutach dowiedziałem się co studiuje (weterynarię zresztą), gdzie mieszka, jak jej się układa z szefem i jeszcze kilka już mniej nadających się do druku informacji. Sympatyczne to i może, tylko kelner to nie koleżanka do towarzyskich pogaduszek, lecz Fachowiec! Jeżeli ktoś ze starszych Czytelników czytał „Zaklęte rewiry” czy oglądał ten film z genialnymi rolami Wilhelmiego i Kondrata to wie o co chodzi. Wybaczę jeszcze lokalom sezonowym, ale jeżeli w restauracji mającej jakiekolwiek ambicje w ciągu roku garnitur kelnerów zmienia się kilkakrotnie to znaczy, że jej właściciel powinien zainwestować niewątpliwie ciężko zarobione pieniądze w inny interes.
Tegoroczne lato nie było chyba zresztą zbyt wielkim interesem dla naszych także knajpek. W porównaniu z poprzednimi sezonami nie miałem raczej kłopotów ze znalezieniem wolnego stolika. Ludzi (czytaj turystów) o wiele mniej, ceny wzrosły straszliwie, a jakość – z trudem i bólem to piszę – niestety spadła. Nawet moich ulubionych knajpek, w tym także w stojącym dotąd w mym prywatnym rankingu na pierwszym miejscu „Filipsie”. Gdy w ostatni weekend, chcąc się pochwalić dobrą szczycieńską kuchnią przed przywróconą na Ojczyzny łono latoroślą, zaprosiłem ją na obiadek do tej restauracji, omal nie spaliłem się ze wstydu. Że oczekiwanie na pierwsze ciepłe danie trwało ponad godzinę, można jeszcze wybaczyć, to nie fast food i porządnie ugotować się musi. Ale gdy dostałem medalion wielkości dietetycznej, wypieczony na podeszwę, z jajkiem o żółtku ściętym na konsystencję lutowego lodu to lekko mi ręce zadrżały. Po kolejnych kilkunastu minutach trafiły w końcu na stół zamówione ryby, tyle że nie sote jak brzmiało zamówienie, lecz w gęstej śmietanie… Szkoda gadać. Humor zepsuty na całe popołudnie. Wyraźnie widać, że i tutaj też brak ludzi dobrze przygotowanych do swojej pracy. Szkoda, tak było fajnie…
Za to wielkie uznanie dla zwyczajnej swojskiej „Prymy” za wspaniałego kartoflaka serwowanego na placu Juranda. Schodził jak woda i napędzał gości okolicznym „drewniakom”, w których popijano tę dobroć piwem. Jeszcze czuję smak tej prostej potrawy!
Wiesław Mądrzejowski