Pod koniec mazurskiego sezonu turystycznego, jaki niestety wypada u nas już pod koniec sierpnia, wybrałem się na mały objazd okolicznych wczasowisk, ośrodków i nadjeziornych pól namiotowych. Chciałem popatrzeć, jak wygląda tzw. mała infrastruktura gastronomiczna, najprostsza, dla gości nie, specjalnie wymagających i gotowych na wydanie stosunkowo niewielkich kwot za najprostsze i szybkie jedzonko.
W porównaniu z poprzednimi sezonami widać kilka zmian. Nie wiem, czy to dobra praca sanepidu czy po prostu konkurencja i konieczność przyciągnięcia bardziej wymagających klientów spowodowała, że wszędzie jest przynajmniej w miarę czysto, nie brakuje pojemników na śmieci, stoliki i ławki posprzątane, wszędzie można liczyć na „jednorazówki”, papierowe chusteczki. Gdzieś obok zawsze można znaleźć mniej lub bardziej czyste toalety – typowe toj toje lub nawet dość oryginalne własne konstrukcje drewniane. I o dziwo, nigdzie nie można było „wyczuć” powonieniem ich obecności w okolicy, co kiedyś było normą. Naprawdę to już duży postęp, gdy porównuję na przykład z niektórymi miejscami do cumowania na bindugach, gdzie do takich przybytków lepiej się nie zbliżać, a „wyczuć” je można nawet jeszcze na wodzie.
Działalność tych „punktów gastronomicznych” rozpoczyna się z reguły gdzieś koło południa, bo w końcu kto na wakacjach wcześniej wstaje, poranne piwko zostało przecież od wczoraj, a w sytuacji pilnej potrzeby można zawsze zaopatrzyć się w najbliższym sklepie. Prawdziwy ruch zaczyna się dopiero późnym popołudniem, kiedy ściągają zgłodniali plażowicze i trwa „do ostatniego klienta”, czyli tak długo, jak leje się piwo z nalewaka.
Bo nie oszukujmy się, że asortyment potraw przyciąga gości do tych barków. Podstawą zarobku ich właścicieli było jest i będzie piwo. Nie można narzekać na asortyment, regułą jest typowy nalewak z dwoma gatunkami piwa – dominuje w tym roku „tyskie” i słusznie, bo jak dla mnie jest to udany rok tego browaru. Poza tym w powszechnie obecnych szafach chłodniczych (!) można wybrać sobie przynajmniej kilka innych marek „złotego szczęścia”. Pamiętam, że jeszcze parę lat temu, kiedy przez parę dni radośnie obsługiwałem taki nalewak na zaprzyjaźnionej stanicy, o takim wyborze nie można było pomarzyć, gdyż dominujące w okolicy browary narzucały swój asortyment. Jak w trakcie pogaduchy dowiedziałem się od obsługi, przez wieczór można na samym piwku dociągnąć do ok. tysiąca złotych. Jeżeli już jesteśmy przy cenach, to typowe duże piwo kosztuje od czterech do siedmiu złotych, co uważam już za dużą przesadę. Mamy jednak wolny rynek…
Do piwka – jak mi powiedziano – najlepiej schodzą kiełbaska z rożna, pieczona lub gotowana kaszanka, karkówka, pieczony boczek i trochę droższe szaszłyki. Warto dodać, że na powszechnie na tackę trafia oczywiście musztarda, keczup, czasem jakaś surówka, najczęściej ogórek małosolny albo papryka. Cała taka już solidna porcja, z podpiekanym często na grillu pieczywem mieści się w granicach 15 zł. Za 3,5 euro nie widziałem w Europie możliwości zjedzenia czegokolwiek z piwkiem na dodatek. Tyle, że w euro jeszcze nie zarabiamy...
Na co jeszcze warto zwrócić uwagę? Otóż na przynajmniej na trzech odwiedzonych biwakach barki stanowią jednocześnie ośrodek rozrywki. Ich właściciele postarali się czy to o stół do współczesnego „cymbergaja”, stołową piłkę czy nawet o zupełnie przyzwoity stół bilardowy. Zażarte mecze toczą się do późnej nocy, a stawką jest z reguły … kolejne piwo. I o to przecież chodzi. A gdy jeszcze – jak słyszałem – przy stoliku zdarzy się gość z gitarą, to obroty lokalu pod chmurką znów rosną.
Wiesław Mądrzejowski