Oto dowiedzieliśmy się, że zmarł słynny aktor – Zbigniew Zapasiewicz. Chyba ostatni z wielkich mistrzów teatru, którzy zaczynali niedługo po wojnie i sięgnęli szczytu sławy. Stosunkowo niedawno odszedł także Gustaw Holoubek – niekwestionowany Król Sceny, a przed niewielu laty zmarł Tadeusz Łomnicki – rektor warszawskiej szkoły teatralnej - niezapomniany Pan Michał Wołodyjowski. I to byli chyba ci najwspanialsi z tamtej szkoły.
Dziś zachwycają nas ich uczniowie. Nowe pokolenie wielkich mistrzów, a pośród nich Janusz Gajos, Jerzy Stuhr (Rektor Akademii Teatralnej w Krakowie), czy Marek Kondrat.
Opowiadał mi Marek Kondrat o swoim pierwszym zetknięciu ze Zbigniewem Zapasiewiczem.
Marek, tuż po studiach, rozpoczął pracę w teatrze w Katowicach, którego dyrektorem mianowano wówczas Ignacego Gogolewskiego. Gogolewski był dotąd profesorem Warszawskiej Szkoły Teatralnej i opiekunem roku, na którym studiował Marek. Kiedy został dyrektorem, zabrał młodego absolwenta uczelni ze sobą. Marek wyróżniał się talentem. Poza tym pochodzi z rodziny aktorskiej. Jego tata Tadeusz Kondrat (Papkin w filmowej wersji „Zemsty” z lat pięćdziesiątych) oraz jego stryj Józef, to były ówczesne sławy. Nic zatem dziwnego, że już po pierwszym sezonie upomniał się o Marka Gustaw Holoubek, dyrektor Teatru Dramatycznego w Warszawie, jednego z pięciu najlepszych wówczas teatrów w Polsce. Propozycja pracy w „Dramatycznym” to było niesłychane wyróżnienie dla młodego człowieka.
Z początkiem sezonu Marek Kondrat pojawił się w kuluarach teatru mieszczącego się w Pałacu Kultury i Nauki. Jako syn swojego ojca nie był obcym dla większości ekipy. Ponadto sława zdolnego, młodego geniusza, docenionego przez samego Holoubka, dodawała mu powagi i nimbu. Nawet starsi odnosili się do niego z szacunkiem. Ale do czasu. Do czasu, kiedy w teatralnym bufecie nie pojawił się wielki Zapasiewicz, po Holoubku najważniejszy mistrz teatru. Wiedział kim jest Marek i podszedł do niego.
- To ty jesteś młody Kondrat? – spytał.
- Ja – odpowiedział Marek.
- A samochód prowadzisz?
- Tak.
- No to masz kluczyki – tu mistrz Zapasiewicz wręczył Markowi saszetkę samochodową – i będziesz mnie po spektaklu odwoził do domu, bo ja lubię sobie po pracy walnąć kielicha.
Takie były od zawsze zasady bycia członkiem teatralnej społeczności. Relacja mistrz i uczeń. Ten ostatni długo musiał czekać na zaszczyt pełnoprawnego uczestnictwa w życiu zespołu. A Zbigniew Zapasiewicz jak mało kto przestrzegał obyczaju obowiązującego w teatrze. Przy tym nienawidził chałtury, a udział w reklamach telewizyjnych, czy innych drugorzędnych produkcjach filmowych, uważał za niegodne zawodu aktora.
Ludzie wielcy różne miewają dziwactwa. Niekiedy zabawne. Kiedy Tadeusz Łomnicki został Rektorem Akademii, mianował swoim zastępcą, czyli prorektorem, Jana Skotnickiego. Jak wiadomo mistrz Łomnicki wzrostu był nikłego, stąd też i predyspozycja do zagrania (rewelacyjnie) Małego Rycerza. A co do Prorektora? Może to kwestia przypadku, ale uwielbiany przez studentów Janek Skotnicki był (i jest nadal) jeszcze mniejszy, wręcz drobniutki. Studenci nazywali go pieszczotliwie Rektorem Kieszonkowym.
W latach sześćdziesiątych aktorem ściągającym tłumy był starszy już pan - Jacek Woszczerowicz. Demoniczny mistrz sceny, o niewiarygodnym talencie. Przy tym był bardzo niziutki, o dość wątpliwej aparycji i skrzeczącym, choć wyrazistym głosie. To na jego widok stary, przedwojenny mistrz Aleksander Zelwerowicz, dowiedziawszy się, że tenże „paskudny kurdupel” ukończył szkołę aktorską, westchnął, że „czas umierać”, bowiem aktor z jego czasów nie mógł aż tak podle wyglądać. Później, kiedy Jacek Woszczerowicz zyskał ogromną sławę, stary mistrz zwątpił…
Andrzej Symonowicz