...i tragiczny los mazurskiej rodziny Glitza z Roman to wspomnienia bolesne, ale jednocześnie warte przypomnienia.
Ich historię opisywałam już w „Kurku Mazurskim” w 1998 r., a tekst nosił tytuł: „Jezioro Glica”. Jako dziecko wielokrotnie wypoczywałam i pływałam w popularnym wówczas miejscu letnich, rodzinnych kąpieli. Jednak w moim środowisku akwen nazywaliśmy swojsko nie Glica, a Iglica. Jako beztroski szkrab, nie miałam pojęcia, że urokliwy zakątek kryje swoje tragiczne sekrety. Poznałam je w październiku 1998 r. Zabrałam syna na rowerową wyprawę do Roman. Wypytując mieszkańców, dotarliśmy do domu, w którym dawniej mieszkała mazurska rodzina Glitza, a w czasie mojej wyprawy należał już do nowych właścicieli. Aż trudno uwierzyć, że tamtego pamiętnego dnia z wizytą samochodem przyjechał też Janusz Trojanowski – wnuk Emilii i Karla Glitzów. Oboje przysiedliśmy na ławeczce przed domem jego dziadków, a mój syn zrobił nam zdjęcie. Tę fotograficzną pamiątkę mam do dziś.
Po rozmowie poszliśmy wówczas do ogrodu, gdzie wśród drzew w zbiorowej mogile wieczne spoczywanie znaleźli: dziadek, ciocia i wuj pana Janusza. Mogiłę pokrywały zielone liście hosty, a okalało żelazne ogrodzenie. Tam z potomkiem rodu Glitza wróciliśmy do smutnej przeszłości. Jego przodkowie mieszkali kiedyś tu. Dziadek uprawiał pola i zajmował się rybołówstwem. Babcia, pomagając we wszystkim, główne baczenie miała na dom i liczne potomstwo. Duży majątek przynosił wspaniałe zyski. Latem ze względu na bliskość jeziora i lasu był po prostu rajem na ziemi. Spokojne i dostatnie życie przerwał wybuch drugiej wojny światowej. Gdy dotarła do rodziny wiadomość o zbliżających się wojskach radzieckich – postanowili uciec. Na wóz zapakowali dobytek i pospiesznie ruszyli w drogę. Niestety podjazd pod jedną z górek zakończył się pęknięciem koła. Dalsza jazda nie była możliwa. Karl Glitza zdecydował, że bez względu na konsekwencje muszą wracać do domu.
Żołnierze rosyjscy zjawili się tam 21 stycznia 1945 r. Weszli do domu i po schodach dotarli do pokoju, w którym samotnie przebywała Hellena. Młoda kobieta, ujrzawszy mundurowych, zaczęła krzyczeć. Krzyk córki usłyszał pracujący w stodole Karl Glitza. Pobiegł na ratunek. Po chwili zgromadzeni w kuchni domownicy usłyszeli strzały. Ciężkie buty zadudniły na schodach i do pomieszczenia z wycelowanymi karabinami weszli sowieci. Nie zwracali uwagi na płacz kobiet i dzieci. Od razu zainteresowali się jednorękim Heinrichem - mężem Marii, córki Emilii i Karla Glitzów. Padł kolejny strzał. Ciała zabitych owinięte kocami leżały na mrozie za domem. Skuta lodem ziemia nie poddawała się kobiecym rękom. Tragicznie zmarłych pomogli pochować żołnierze polscy, którzy zjawili się w gospodarstwie.
Emilia Glitza nigdy nie otrząsnęła się z żalu. Po wojnie zajęła się majątkiem. Najmowała ludzi do prac w polu i na jeziorze. Z Polski wyjechała w 1962 r. Gospodarstwo od skarbu państwa kupiła rodzina Ruszczyków. Pan Janusz wspominał, że babcia odwiedzała swoje dawne siedlisko. Po raz ostatni w Polsce była w 1977 roku, a miesiąc po tej wizycie zmarła w Niemczech. Doskonale pamiętam tamto, sprzed ponad dwudziestu lat spotkanie. Po rozmowie przed domem, po wizycie na mogile zeszliśmy wówczas nad jezioro a pan Janusz pokazywał mi miejsca, w których jako dziecko bawił się z bratem...
Właśnie te wszystkie wspomnienia sprawiły, że postanowiłam wrócić do przeszłości. Dysponując opisami łatwo przywołać przeszłość, ale ja te historyczne obrazy postanowiłam wzbogacić kolejną wyprawą w pełen wspomnień zakątek. Nie byłam tam ponad 20 lat. Na rowerową wyprawę w dniu 10 października 2021 r. zabrałam swoje „Kręcioły”. Przyznam, że ze względu na trwające w Romanach prace remontowe dróg dojazdowych, trudno było nam trafić do domu, który odwiedziłam wiele lat temu. Ale udało się, a pani Elżbieta Ruszczyk zapytana o mogiłę bez żadnego problemu zaprowadziła do grobu, który mimo upływu lat ciągle tam jest. W ciszy i zadumie oddałam cześć ludziom, których życie znalazło swój tragiczny kres. Dziękując za życzliwość gospodyni, skierowaliśmy rowery nad brzeg jeziora, które społeczność Roman nazwała swojsko: Romanek. Wracając do domu, wszystkie pobyty nad jeziorem Iglica wspominałam i historię pierwszych, tego zakątka właścicieli znów przypomniałam.
Grażyna Saj-Klocek