Jak obiecałem tydzień temu, z wiosną ruszam w nasz mazurski interior i znów zaczynam się przyglądać szczycieńskim i okolicznym knajpkom. Przy okazji przedświątecznych zakupów na targowisku wpadłem na chwilę do zasłużonego dla naszej gastronomii baru „Sake”. Mam do niego szczególny sentyment, gdyż kilkanaście lat temu rozpoczynałem od niego swoje gastronomiczne opowiastki. Przez lata też chwaliłem zawsze tamtejsze kopytka z różnymi dodatkami, które uwielbiam (kopytka, mniej dodatki). Z torbą zakupów wszedłem więc do „Sake” w targowy wtorek i cofnęło mnie już od drzwi. Nie jestem specjalnie wymagający co do wystroju i atmosfery lokali, jadałem nawet „w kucki” na chodniku i korona (a raczej bejsbolówka) mi z głowy nie spadła. W „Sake” nie liczyłem na wykwintny aromat francuskich perfum, lecz ciężka mieszanka papierosowego dymu i odór piwa (chociaż wytrawny aromat chmielu bardzo lubię) skutecznie mnie powstrzymały przed zrobieniem kolejnego kroku. Rzuciłem okiem po stolikach i nie zauważyłem nic jadalnego, same, no powiedzmy szczerze, napoje. Nie mam absolutnie pretensji, to jest przecież bar na targowisku i atmosfera w nim jest jak najbardziej właściwa dla tego miejsca. Taka już jego uroda. Jak ktoś chce sobie spokojnie zjeść kopytka, oddychając w miarę tlenem, to powinien zjawić się tam z samego rana lub późnym popołudniem, byle nie w dzień targowy. Chyba się już na starość odzwyczaiłem od powszechnej kiedyś w knajpkach tytoniowej zawiesiny. Przypomina mi to ś.p. „Trupka”, czyli były bar dokładnie po przeciwnej stronie targu, od strony 1 Maja, gdzie w młodości niejedno piwko spożyłem w wykwintnym towarzystwie. Dla odmiany w niedzielne popołudnie wybrałem się do lasu nacieszyć wiosną, obejrzeć pierwsze kwiatki wychylające spod ściółki, sprawdzić w najbliższej wsi czy przyleciały bociany. A jak już człowiek trafił do lasu, to i na grzybki nabrał ochoty. Nie, absolutnie jeszcze skleroza nie poczyniła aż tak wielkich spustoszeń w mojej mózgownicy. Pamiętam, że na grzybki to do lasu można się wybrać, ale troszkę później. Tymczasem wybrałem się do „Borowika” w Szymankach, o którym już tutaj jesienią wspominałem z nadzieją, że przetrwa ciężką zimę i od wiosny to dopiero się zacznie…
Pierwszą miłą wiadomość znalazłem w menu. W ubiegłym roku zwróciłem uwagę na nikły udział w „borowikowej” ofercie dań z grzybów lub z grzybami. A jest to przecież lokal w samym środku najbardziej grzybowych lasów. Z przyjemnością zauważyłem i policzyłem, że w aktualnej ofercie znaleźć można aż dziewięć dań w ten czy inny sposób powiązanych z grzybkami. Jak na wiosnę to już nieźle i mam nadzieję, że jesienią po kolejnych grzybowych zbiorach ta oferta jeszcze wzrośnie.
Przy okazji, szukanie grzybów to bardzo miła zabawa, po której czasem bolą nogi, bo grzybek – taka już jego natura lubi się chować za krzaczkiem, pod liśćmi i diabli wiedzą gdzie jeszcze. Tą grzybową modą „Borowik” też jest cokolwiek schowany, bo nie reklamuje go przy ruchliwej przecież szosie żadna większa reklama. Pół biedy miejscowi, ale taki bidula warszawiak, co o grzyba się przewróci a nie znajdzie, to i „Borowika” z okien pędzącej limuzyny też nie zauważy. Miałem pecha, bo grzybowej zupy akurat nie było, jedynie pieczarkowa, a to raczej nie grzyb tylko warzywko. Zjadłem więc pół porcji lekko wodnistej gulaszowej, ale za to na drugie… Ho, ho, dawno nie próbowałem tak pysznych zwyczajnych placków ziemniaczanych, oczywiście każdy przykryty solidną łyżką grzybowej mieszanki w śmietanie. Poczuć na początku kwietnia smak prawdziwej kurki czy gąski to naprawdę frajda!
Chciałem uczcić tę przyjemność kufelkiem tyskiego, a tu niespodzianka. – Spóźnił się pan trochę – mówi pani kelnerka – było, ale się skończyło! Poczułem się o dwadzieścia lat młodszy! Gdzie te czasy!? A przy okazji, polecam wszystkim właścicielom okolicznych knajpek zwiedzenie WC w „Borowiku”. Luz, czystość i ekstraklasa!
Wiesław Mądrzejowski