Coraz więcej ludzi z własnej woli rozstaje się z tym światem. Kieruje nimi impuls lub narastająca, głęboka frustracja i depresja. Jednych do ostateczności popycha samotność, innych bieda, jeszcze innych - choroba. Wszystkich ich łączy jedno: są głęboko nieszczęśliwi, a przy tym nie znajdują zrozumienia i pomocy u bliźnich. Często jej nawet nie szukają...
Marzena B., niespełna 28-letnia matka dwojga nieletnich dzieci, próbowała się ratować, przez dziesięć z górą lat wołała o ratunek, ale gdy w końcu została wysłuchana, nie miała już sił, by pomoc przyjąć. Odeszła... Czy musiało do tego dojść?
Wyrzuty sumienia
- Uznałam, że jestem jej to winna - mówi Urszula Czestkowska. Niemłoda już kobieta, której los, podobnie jak milionów innych kobiet, nie oszczędzał, z żałobnym wieńcem w ręku przyszła do redakcji. Zmierzała na pogrzeb swojej sąsiadki. Kilka dni wcześniej Marzena B., mieszkanka podszczycieńskiej miejscowości, postanowiła skończyć swe niespełna 28-letnie, tragiczne życie. - Nie pomogłam jej, choć chciałam, a bardzo tej pomocy potrzebowała. Ale przynajmniej się starałam. To i tak lepiej niż ci, którzy potrafili, być może mogli, ale... nie chcieli.
Panią Urszulą kierują też wyrzuty sumienia. Dużo czasu upłynęło, zanim ona sama zrozumiała, po której stronie leży racja i komu - tak naprawdę - dzieje się krzywda. Może, gdyby nie dała się, jak wielu innych, zwieść pozorom, Marzena B. żyłaby nadal.
Historia jakich wiele
Poznali się na dyskotece dziesięć, może jedenaście lat temu. Ona - zbliżająca się dopiero do magicznego progu prawnej dorosłości wychowanka miejscowego domu dziecka, on - sporo starszy, doświadczony, samodzielny mężczyzna. Od tańców do następnego ranka było banalnie: wspólna zabawa, wspólna noc... i wspólne dziecko, ale o tym dowiedziano się dopiero jakieś pół roku później.
Dziewczyna, skrzywiona przez los i rodzinę, której bardzo liczni członkowie w większości zajmowali się jedynie przysparzaniem dóbr monopolowi spirytusowemu, chętnie poszukiwała domowego ciepła i bezpiecznego azylu w różnych męskich ramionach, więc ojcostwo tak do końca pewne nie było. Osiedlowemu donżuanowi, nazwijmy go Waldemar, spodobała się jednak wizja domu z gospodynią i gromadką dzieci, więc dziewczynę przygarnął, uznając swój wkład w poczęcie nowego życia.
I tak powstało stadło: W. + M. Przez dziesięciolecia nastolatkowie na pniach drzew i oparciach ławek pracowicie wycinali te litery... WM... Wielka Miłość... Niestety, między Waldemarem i Marzeną o wielkiej miłości nie było mowy.
Ma chłop pecha...
...komentowali sąsiedzi i znajomi państwa...WM (musimy zostać przy imiennych inicjałach, bo związek nigdy nie został zalegalizowany). Wszystkim w okolicy się wydawało, że on to taki porządny człowiek, a ona - latawica. On - sąsiadów chętnie na kawę zapraszał, dziećmi się zajmował (matki do niemowląt nie dopuszczał), najpierw synem, a następnie też i córką. Ona - unikała ludzi, do nikogo się nie odzywała, dzieci - według sąsiadów - lgnęły bardziej do ojca, od matki stroniły, choć tylko wtedy, gdy ojciec był w pobliżu.
Gdy Marzena nieco się przełamała i zaczęła skarżyć, że jest bita, że Waldemar się nad nią psychicznie pastwi - nie znalazła posłuchu. Gdy syn miał ze trzy lata - Marzena zabrała dziecko i wyprowadziła się. Pomieszkiwała na stancji, potem kątem u znajomych. I tam Waldemar ją znalazł i namówił do powrotu. Po pół roku zgodziła się i wróciła. Ją wprawdzie bił, ale przynajmniej dla dziecka był dobry - tłumaczyła, ale nie zdołała się pogodzić z agresją, gdy ta narastała. Złożyła w sądzie pozwy, najpierw o alimenty, a trochę później - o znęcanie. Przy alimentach Waldemar ostatecznie wykazał dobrą wolę: dziecku dał nazwisko, a Marzenie - nareszcie stałe zameldowanie w swoim mieszkaniu. Sprawę o znęcanie sąd umorzył. Nikt z sąsiadów nie potwierdził zarzutów.
- Wtedy wszyscy byli przekonani, że to ona jest marna, a on taki w porządku - wspomina Urszula Czestkowska. - Nie było żadnych symptomów, może tylko to, że on się do niej bardzo brzydko odnosił, tak poniżająco, zupełnie bez szacunku. Czasem aż przykro było słuchać.
Gra pozorów
Musiało upłynąć jeszcze sporo czasu, zanim przez maskę pozorów poczęła się przebijać rzeczywistość, zanim sąsiedzi zaczęli ją dostrzegać. Ot, na przykład, Waldemar w obecności dzieci uśmiercił dwa małe szczeniaczki. Dlaczego?
- Dziewczynka, cała przerażona, powiedziała, że to dlatego, że ona chciała z matką do miasta jechać, by buciki kupić - wspomina najbliższa sąsiadka stadła WM. - W. nie zaprzeczał, a gdy spytałam dlaczego to zrobił, odpowiedział: a bo się zdenerwowałem.
Innym razem Marzena wybiegła na ulicę z krzykiem, że jest bita. Za nią Waldemar, w obecności sąsiadów żądając od niej, by udowodniła, pokazała jakieś ślady.
- Nie było ich, to fakt, ale Marzena była strasznie zdenerwowana, przerażona, ręce jej się trzęsły. Pomyślałam, że na pewno nie jest na tyle dobrą aktorką, by tak dobrze udawać - opowiada pani Urszula. - Zaczęłam obserwować, przyglądać się bliżej temu, co się działo w tej rodzinie i w końcu doszłam do wniosku, że tej kobiecie dzieje się wielka krzywda.
Marzena nie rozmawiała z nikim, bo się bała. Za każdy swój gest do ludzi musiała potem odpokutować za zamkniętymi ścianami mieszkania. Dzieci, gdy ojca nie było w pobliżu, szanowały matkę i były jej posłuszne. Gdy pojawiał się Waldemar - i one zaczynały nią pomiatać, a im skuteczniej to czyniły, tym większe zadowolenie rysowało się na twarzy ojca.
- Widziałam, że do zamrażarki wstawił zamek i zamykał ją na klucz. Marzena bez jego zgody i woli nie mogła nawet dzieciom obiadu ugotować - opowiada pani Urszula. - On ją psychicznie wykańczał. Gdy nie wytrzymywała i szła z domu, to wtedy zapraszał sąsiadów na kawę, piwo, wódkę. Chciał uchodzić za porządnego i przekonać otoczenie, że to on jest taki pokrzywdzony babą - wariatką. Ale ja już wiedziałam, że jest inaczej. Gdy mu to powiedziałam, pobił mnie i naubliżał.
Waldemar pracował albo udawał, że pracuje, a Marzena była zatrudniona w Safilinie, lubiana tam i ceniona, dodatkowo zarabiała, nieźle sobie radząc, rozprowadzając kosmetyki jednej z firm, latem zbierała jagody i je sprzedawała.
- Zaradna była, w domu czysto, schludnie, trochę sprzętów, które kupiła za wyprawkę jeszcze z domu dziecka, starała się na tyle, na ile umiała i potrafiła - twierdzi Urszula Czestkowska.
Wołanie na puszczy
Z upływem czasu z Marzeny robił się strzępek człowieka. Chodziła po osiedlu jak zaszczute zwierzę. Już nie tylko pani Urszula dostrzegała fakty. Także i inni sąsiedzi. Nasilały się interwencje policyjne. Oboje, zarówno Waldemar, jak i Marzena mieli ograniczone prawa do opieki nad dziećmi, rodzina pozostawała pod opieką kuratora.
- Ale pani kurator przychodziła rzadko, nie widziała tego wszystkiego, co my - sąsiedzi, obserwowaliśmy przez dziesięć lat - twierdzi pani Urszula.
- Oboje byli siebie warci - bardziej wstrzemięźliwy w opiniach jest Henryk Ludwiczak, mieszkający po sąsiedzku policjant, i prywatnie i służbowo zajmujący się sprawami tej rodziny: napominał, ostrzegał, interweniował. - Ale faktycznie Waldemar traktował Marzenę okropnie.
Zdesperowana niemal do granic wytrzymałości Marzena, przy końcu ubiegłego roku, wniosła do prokuratury i do sądu kolejne pozwy. Jeden - przeciwko Waldemarowi - o znęcanie, drugi - o przywrócenie jej pełnych praw do dzieci. Mimo namów - nie chciała opuścić domu, w którym działa się jej krzywda.
- Nie mogę, mówiła, bo jak teraz zostawię tu dzieci, to już ich nigdy nie odzyskam - wspomina sąsiadka. - Było z nią coraz gorzej. Nawet mój syn, który jej tak naprawdę nie lubił, stawał po jej stronie, w jej obronie wzywał policję.
Szczycieńska Temida działała znacznie wolniej niż w Marzenie narastało przerażenie i desperacja. Jeszcze próbowała przyspieszyć tok wydarzeń, skarżyła się sąsiadce, że wszędzie szukała pomocy, lecz nigdzie jej nie znajduje. Jeszcze w czwartek (19 lutego), na dwa dni przed śmiercią, Marzena rozmawiała z panią kurator, a w sobotę... stanęła na torach.
- Nie rozumiem...
...dlaczego musiało do tego dojść. I czy w ogóle musiało? - Urszula Czestkowska jest rozgoryczona. Jej własne małżeństwo rozpadło się z podobnych przyczyn. Gdy życie było trudne i tragiczne, jej także przez głowę przelatywały myśli: ach, skończyć z tym, mieć wreszcie upragniony spokój na zawsze... Za jedną myślą pojawiała się następna: a dzieci! Nie wolno mi ich zostawić, nie mogę tego zrobić.
- Jak porównywałam swoje życie i los Marzeny uznałam, że to moje było i tak dużo lepsze. Może dlatego że byłam żoną, a nie konkubiną, a tak mi powiedziano w prokuraturze, może dlatego, że inaczej się nazywałam, a nazwisko Marzeny źle się organom kojarzyło - pani Ula zastanawia się na głos.
Gdy usłyszała o najprawdopodobniej samobójczej śmierci Marzeny - nie uwierzyła: - Przecież byłam z nią umówiona na poniedziałek, obiecałam że pomogę, byłam w jej sprawie już i w prokuraturze, umówiłam się też z kuratorką. Pokazałam, że już nie jest sama, że może na mnie liczyć... - żal w głosie i łzy w oczach pani Uli dotyczą nie tylko tragicznie zmarłej sąsiadki. To smutek wywołany jej własnym losem i tysięcy innych Marzen... w Szczytnie... powiecie... na Mazurach... w Polsce...
Halina Bielawska
PS.
Dlaczego musiało do tego dojść? Jak działa nasz system prawny w sprawach rodzinnych? Co ustalono w trakcie śledztwa? Co dalej z Waldemarem i dwojgiem dzieci? Na te pytania spróbujemy odpowiedzieć za tydzień.
2004.03.10