Zimę mamy teraz taką bardziej przepiękną, czyli największe mrozy troszkę puściły (podobno na razie), śniegu przysypało do oporu, więc po paru latach śnieżnej posuchy można ruszyć w ośnieżone knieje. Najlepiej na saniach i nie za jakimś traktorem (brr!), tylko za porządnym konikiem, których jeszcze parę w okolicy na takie okazje zostało. A już zupełnie sobie nie wyobrażam, aby ciągnąć saneczki z dziećmi za samochodem i to po szosie, co niedawno widziałem pod Jerutkami. Rozumiem, każdy może być skończonym idiotą, jego prawo, tylko dlaczego w swej skrajnej nieodpowiedzialności naraża na niebezpieczeństwo własne i cudze dzieciaki!? Stuknij się człowieku(?) w główkę czymś twardym, byle mocno!
Ale wracamy do normalnych, ba, bardzo sympatycznych ludzi i do lasu. W najmroźniejszy jak dotąd weekend tej zimy wybraliśmy się w okoliczne lasy na kulig właśnie. Mróz wprawdzie trzymał gdzieś w okolicach minus dwudziestu stopni, ale wcześniej rozgrzaliśmy się… nie, nie tym o czym akurat PT Czytelniku myślisz, tylko szybkim spacerkiem po zamarzniętym na grubo jeziorze w pięknie świecącym słońcu. Naprawdę można się spocić. A potem to już koniki, sanki, dzwoneczki i gdy zmrok zapadł pochodnie… Ech, pięknie jest na tych naszych Mazurach!
Tak przy okazji, dobra rada dla tych, którzy na rozgrzewkę wolą coś mocniejszego niż spacer. Z długoletniego doświadczenia nie polecam! Tylko pozornie przy dużym mrozie rozgrzewa, a w rzeczywistości przyspiesza wychłodzenie. Jeżeli nie mamy zamiaru mocno potruchtać przy sankach tylko przesiedzieć na nich całą trasę to współczuję! Zmarzniemy na kość nawet po większej ilości płynnej „rozgrzewki”.
Za to gdy już wróciliśmy z powrotem w gościnne obejście, czekała na nas całkowicie staropolska niespodzianka, czyli … pieczony w całości dzik strzelony niedawno osobiście przez pana doktora Andrzeja i świetnie przygotowany już przez kuchennych fachowców. W każdym razie gdy po zejściu z sanek przytupywaliśmy dla rozgrzewki przy ognisku, po kilkunastu minutach oczekiwania i kubełku gorącej herbaty (w końcu zawsze na kogoś musi paść dyżur przy kierownicy) wjechał jego dostojność Dzik, gorący, pięknie upieczony, wcześniej uczciwie przemrożony i zamarynowany. Nie zdołałem fachowców dopytać o proces marynowania, ale pamiętam, że Maciej Kuroń radził stosować marynatę na bazie zsiadłego mleka i octu. W przepisach staropolskich znów można znaleźć poradę, aby marynowaną w zsiadłym mleku tuszę dzika zawinąć następnie w płótno dobrze zmoczone octem, co ma gwarantować właściwy stopień skruszenia. Największą furorę wśród zgłodniałych i z lekka przemrożonych kuligowiczów zrobiła … cudownie doprawiona gorczycą skórka, miękka a jednocześnie z lekka chrupiąca. Bajeczka! Na głodnego nikt by tego wieczoru nawet przy ognisku nie wytrzymał paru godzin, a tutaj w końcu trzeba było towarzystwo pod dach zaganiać. Fachowo krojone spore płaty dziczej pieczeni potrafiły każdemu przydać wewnętrznego ciepła. Przyznam, że pieczonego dzika w całości nie jadłem już chyba z dziesięć lat, owszem pieczeń się zdarzała, gulasz, schabowe czy polędwiczki duszone w żubrówce, a nawet golonka czy … nóżki (raciczki) w galarecie. Cały dzik to jednak zupełnie coś innego.
Przy okazji zajrzałem do przepisów na potrawy z dzika i gdyby się komuś zdarzyło gdzieś zdobyć na przykład porządny kawałek dziczego combra, to po zabejcowaniu polecam smakowitą pieczeń na maśle i białym winie zakończoną sosem śmietanowym leciutko zaprawionym mąką.
Plastry takiej pieczeni (koniecznie niezbyt grube, bo zabiją aromat przypraw), polane wytrawnym sosem i z przystawką z czerwonej kapusty są od wieków przebojem polskiej kuchni.
Wiesław Mądrzejowski