Przepraszam zawiedzionych, ale nie będzie to zbiorek wątpliwej śmieszności dowcipasów, jakie pod tym tytułem serwuje jedna ze stacji telewizyjnych. Za to dzisiaj coś o najszybszej, można powiedzieć superekspresowej gastronomii, czyli jedzeniu serwowanym „na stojaka” z przenośnych wózków, rowerów, motocykli czy po prostu z pleców właściciela gastronomicznego biznesu. Czytelnik może – i słusznie – zauważyć, że co mi nagle odbiło z jedzeniem pod chmurką, gdy za oknem akurat gdzieś około minus dziesięciu, mróz szczypie a śnieg sypie. Właśnie dlatego - odpowiem, gdyż przypomniał mi się pewien mroźny styczeń w Wiedniu… Ale od początku.
Wróciłem wczoraj do domu dość późno, zahaczając jeszcze po pracy o basen. Cokolwiek wypluskany, wpadłem jeszcze do marketu i już pod domem poczułem jakieś dreszcze pod niedopiętą jak zawsze kurtką. Zajrzałem więc szybko do właściwej szafki, znalazłem jedną czy drugą butelczynę – już przez święta naruszoną – wina, odpowiednie przyprawy i po kilku minutach na kuchni parował idealny na takie trudne momenty grzaniec. A gdy umoczyłem usta – natychmiast stanął mi przed oczami tamten mroźny Wiedeń sprzed paru lat, kiedy włócząc się w styczniu po jego pięknych uliczkach na każdym kroku napotykałem właśnie takie przenośne stragany z dokładnie tak smakującym i pachnącym grzańcem. Może to nie były wina najbardziej markowe, ale gorące, korzenne, dające „napęd” na kolejną godzinkę włóczęgi. Podobne stragany spotkałem chyba trzy czy cztery lata temu w przedświątecznym, kolorowym i upstrzonym reklamami Paryżu. Też na każdym kroku można było sięgnąć po kubek i „z chochli” kupić coś takiego na rozgrzewkę. Mała rzecz a cieszy…
Ciekaw jestem, jaką awanturę podniosłyby nasze „media dla jednokomórkowców”, gdyby ktoś wpadł na pomysł ruszenia z takimi podgrzewanymi wózkami, z kubeczkami i chochlą w Warszawę czy – aż strach pomyśleć – w Szczytno! Już widzę wrzask o rozpijaniu społeczeństwa – bo akurat nasz dzielny elektorat można rozpić kubkiem gorącego wina za dwa złote… Zagrożenie dla zdrowia i higieny (a co na to sanepid?!!!!), jakby wszyscy myli grzecznie łapki dziesięć razy dziennie i kanapki na drugie śniadanie dokładnie dezynfekowali przed spożyciem. Co tu zresztą gadać – jak nie spróbujemy, to się nie dowiemy. Może od święta się zdarzy – kłaniam się naszemu Muzeum – gdy przy okazji imprez folklorystycznych na dziedzińcu ratusza zjem sobie porządną pajdę świeżego chleba ze smalcem prosto z garnka. Dołożę do tego pyszny ogórek, jaki mi miła pani własnoręcznie wyłowi łapką ze słoja i wszystko popiję kozicowym psiwem, też prosto z kany lanym do kubków. Ciekaw jestem czy ktoś przy tej okazji dostał przynajmniej niestrawności. Chyba że z przejedzenia. Zaraz, zaraz, przecież w Dni i Noce mamy po ulicach rozstawione grille z kiełbasą, kaszanką, karkówką i wszystkim innym smrodliwym badziewiem. Piwem też się można urżnąć szybko i skutecznie, bo przecież jednokomórkowcy innej formy zabawy nie znają. „Święta” (?!) mijają, grille i beczki z piwem znikają i tak do następnego razu. A na co dzień?
Tak już to sobie głupio ułożyliśmy, że jak już chcemy sobie coś małego szybko przekąsić, to trzeba wpaść do jakiegoś fast foodu, pizzerii, kebabu czy innego lokalu, rozsiąść się a w najlepszym wypadku zawinąć coś w folię i zapychać żołądek. Gdyby tak jednak z rączki do rączki, z wózka, na ulicy… Pod Białym Domem w Waszyngtonie z ciekawości kupiłem kiedyś z wózka „polskie kiełbaski” i Ameryka się nie zawaliła. Argument, że przecież tak nie można, że nie jesteśmy trzecim światem, że Europa i inne duperele od razu odrzucam! Wybierzcie się do Wiednia czy Paryża, że o Londynie nie wspomnę. To też chyba Europa, tyle że bez nuworyszowskich kompleksów.
Wiesław Mądrzejowski