W końcu nie ma wątpliwości, że lato swoją normę temperatur wypracowuje, i to w pocie czoła. Przynajmniej mojego. W chwili, gdy to piszę termometr pokazuje grubo powyżej trzydziestu stopni, nie wystawiam nosa z cienia kiedy nie muszę, ale czasem jest to konieczne i zapas płynów w organizmie trzeba szybko uzupełnić. Większość panów natychmiast uśmiechnie się tylko, bo wiadomo, że nie ma to jak browarek, odpowiednio schłodzony i regularnie wprowadzany do organizmu w dawkach godnych prawdziwego mężczyzny, czyli około pół litra naraz. Nie mam nic przeciwko dobremu piwku, bardzo lubię co niestety widać doskonale po mojej sylwetce – i to już pierwszy powód, dla którego staram się kolejne kufelki z pianką możliwie ograniczać. Drugi – zdecydowanie bardziej istotny powód ograniczeń to tryb życia uzależniony od korzystania z samochodu. A wiadomo – jedno wyklucza drugie i tu nie ma żadnej dyskusji, że tylko jedno piwko, wypoci się raz dwa… Albo, albo – piwo albo kierownica i koniec! Piękne czasy miałem dwa tygodnie temu, gdy włóczyłem się na własnych nogach po polskich i czeskich górkach. Mogłem sobie spokojnie pozwolić na parę kufelków dziennie, szczególnie świetnych czeskich „prazdrojów”, „bażantów”,”gambrinusów” czy „ smichowskich” i co tam liczne bary i sklepy miały na składzie. Zgadzam się więc, że piwo na upał jest po prostu doskonałe, lecz niestety nie zawsze możliwe do doustnego zastosowania.
Jak już jesteśmy przy napojach „procentowych” dodać koniecznie trzeba, że nie są one najlepszym środkiem na upał. Chyba że, jak widziałem wiosną w Maroko, w porze sjesty wielu marokańskich Francuzów siedzi nad „szklaneczkami” na oko półlitrowymi, z których sączą napój składający się mniej więcej ¼ białego wytrawnego wina, niegazowanej wody mineralnej i kilku kostek lodu. Twierdzą, że nikt niczego lepszego nie wymyślił i na piwo patrzą z obrzydzeniem. W tym samym Maroko i w tych samych knajpkach siedzą obok zakutani po oczy w przewiewne szaty panowie o cokolwiek ciemniejszej karnacji i z mikro szklaneczek popijają gęstą od cukru i piekielnie gorącą miętową herbatę. Spróbowałem i faktycznie po trzeciej szklaneczce robiło się jakoś chłodniej. Coś podobnego przydarzyło mi się kilkanaście lat temu w upalnym Baku w Azerbejdżanie. W tamtejszej eleganckiej czajchanie herbatę podaje się w niewielkich odrutowanych imbryczkach, każdy następny napełniony coraz mocniejszym herbacianym wywarem i oczywiście piekielnie gorący. Topi się człowiek we własnym pocie, pogryzając daktyle, figi i orzeszki, lecz zapewniam - jest to najlepszy sposób na przetrzymanie tamtejszych okołopołudniowych upałów. Znów w Chinach, każdy, ale to każdy z poznanych Chińczyków w upalne dni nosił przy sobie elegancki termos lub zwykłą butelkę napełnioną własnej produkcji ziołowym napojem, którego składników nigdy nie poznałem po pierwsze z przyczyn językowych, a po drugie dlatego, że każda szanująca się rodzina ma podobno własny od lat wypróbowany przepis na ten ochładzacz.
W upalne popołudnie dobrze też sobie usiąść w kawiarnianym ogródku, na przykład w „Coffeinie”. Wybór napojów chłodzących zupełnie przyzwoity, tyle że pod nogami brudno aż wstyd! Papiery, resztki lodów, serwetki sprzed paru dni, liście… I młoda kelnerka zdziwiona, że zwracamy jej na to uwagę „bo przecież nie będę przy was sprzątała!”. Jasne, że nie przy nas, to trzeba zrobić wcześniej, zanim pojawią się goście. Tylko kto ma ją tego nauczyć?
A teraz już w domowych pieleszach przyznam się Państwu, że gdy skończę ten felietonik - a pora jest upalnie obiadowa, to natychmiast wrzucę na patelnię porządną porcyjkę wczoraj ugotowanych ziemniaków, a z lodówki wyjmę dzbanek ziiiimnego zsiadłego mleka! I od razu zrobi się jakoś chłodniej
Wiesław Mądrzejowski