I znów nieuchronnie, wielkimi krokami, nadchodzi zima. Dawałem już wyraz na tutejszych łamach swojej niechęci do zimowej pory roku, ale powtórzę raz jeszcze – nie znoszę zimy. Nienawidzę nieoczyszczonych dróg między Szczytnem i Warszawą, a muszę jeździć nimi samochodem co najmniej dwa razy w miesiącu. Nienawidzę palenia w piecu (domowe centralne z piecem w piwnicy). Nienawidzę zimowych ubrań oraz błota nanoszonego przez wiecznie mokrego i brudnego psa – labradora – hasającego po zaśnieżonym lub rozmokłym ogrodzie, ale mieszkającego w domu.
Poza tym nie uprawiam żadnych typowo zimowych sportów, więc okres ten uważam za całkowicie pozbawiony atrakcji i zupełnie zbędny. Jedyna nadzieja, to globalne ocieplenie kuli ziemskiej. Tyle że ja już pewnie tego nie doczekam na taką skalę, jaką bym sobie wymarzył.
Najgorzej to z tymi zimowymi sportami. Kiedyś jeździłem nieźle na łyżwach, ale od czasu skomplikowanego złamania nogi nie mam na to szans. Natomiast nigdy nie pociągały mnie narty, choć trochę próbowałem. Za to przyjaciół, prawdziwych narciarzy, mam bez liku. Zwłaszcza wśród goprowców z Krynicy Górskiej.
Tak to jest, że narciarze – zapaleńcy, pochodzący z Krynicy, niezależnie od tego, gdzie aktualnie mieszkają i co robią na co dzień, z reguły należą do Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Więc kiedy nadchodzi zima, biorą urlop w swoich firmach i zjeżdżają na turystyczne szlaki wokół rodzinnego miasta, aby pełnić tam górskie, ratunkowe dyżury. Całkowicie społecznie, czyli nieodpłatnie! Ot, taka pasja!
Od lat zapraszany jestem przez jednego z warszawskich przyjaciół – budowlańca, na zimowy sezon do Krynicy. Andrzej stamtąd pochodzi i wciąż utrzymuje niewielkie mieszkanie na granicy miasta. W styczniu, po Nowym Roku, Andrzej porzuca swoją warszawską firmę i przenosi się do owego mieszkanka, aby przez dwa miesiące pełnić społeczne dyżury na stokach Jaworzyny – miejscowego centrum wszelkiego narciarstwa.
I tutaj, kilka lat temu, dzięki temu, że sam na nartach nie jeżdżę, przeżyłem niezapomnianą przygodę, którą zamierzam opisać.
Co też może robić facet, który nie używa nart, w gronie mistrzów narciarskiego sportu – ratowników górskich?
Przede wszystkim budzi się możliwie późno, kiedy jego gospodarz wraz z przyjaciółmi od dawna jest już służbowo na stoku. Potem pomalutku oddaje się czynnościom gospodarskim, aby użyczone mieszkanie lśniło i pachniało. Wreszcie, na ogół koło godziny trzynastej, należy udać się w przyjacielskie odwiedziny do „goprówki” na Jaworzynie.
Na górę tę można wygodnie wjechać nowoczesnym wyciągiem gondolowym. Tamże, popijając herbatkę z prądem (herbata doprawiona tanim, słodkim rumem przywożonym ze Słowacji), należy obserwować, a nawet podziwiać pracę goprowców. Około godziny szesnastej robi się ciemno. Kolejka linowa odwozi pozostały na szczycie personel (wraz ze mną) i kończy swój bieg. Ratownicy robią ostatni objazd stoków i zjeżdżają na dół. Dalej bawimy się już wspólnie na dole, w mieście, aczkolwiek nie do późnych godzin, bo chłopaki już o piątej rano muszą wstawać.
I oto pewnego dnia nieco się zapomnieliśmy. To znaczy ratownicy w liczbie czterech zrobili objazd stoku, a następnie zasiedli ze mną w goprówce do symbolicznego kielicha. Byli już po służbie. Tymczasem kolejka linowa skończyła pracę i wszyscy zapomnieliśmy, że ja wciąż jestem na szczycie, z którego nie mam jak się wydostać. Dla moich narciarzy zjazd – nawet po kilku kielichach – to rutynowy drobiazg, ale ja? Mocno zafrasowali się przyjaciele moi jak też postąpić. Jedyną radą było zwieźć mnie na dół tak jak zwozi się rannych na stoku, to jest akią, czyli rodzajem sań (odpowiednik toboganu) używanych przez GOPR. I tak się stało. Przywiązany do akii, ze związanymi rękami i nogami (tak nakazują przepisy), w czymś w rodzaju brezentowego worka z otworem jedynie na twarz, odbyłem piękną trasę ze szczytu Jaworzyny na sam dół, widząc nad sobą jedynie rozgwieżdżone niebo i szczyty sosen. Przede mną sunął na nartach prowadzący sanie warszawski stary góral - inżynier Andrzej. Za mną ubezpieczający Maciek - doktor urolog – stary góral ze szpitala w Nowym Sączu. Powolny i ostrożny zjazd trwał prawie godzinę i była to przepiękna podróż. Dla mnie! Bo moi przyjaciele przeżywali ogromny stres. Zwieźć akię z „rannym” nocą, po ciemku, aż ze szczytu jest sztuką dużą i oczywiście odpowiedzialną. A tu jeszcze – jakby nie mówić – po kielichu!
Ale przeżyłem! I mam fajne, zimowe wspomnienie. Choć nienawidzę zimy.
Andrzej Symonowicz