W walentynkową sobotę w mieście po śniegu i zimie nie pozostał ślad. Mimo to stałam z nartami i czekałam na koleżankę, z którą miałam jechać na szucowanie do lasu.
Wiele osób na widok nart uśmiechało się z politowaniem i komentowało, że zima sie skończyła a ja na narty. Też się uśmiechałam i odpowiadała, że w lesie jest dużo śniegu. Na szczęście samochód podjechał i mogłam schować przedmiot kpin i komentarzy do samochodu. Ludzie zapominają, że środowisko leśne wytwarza swój mikroklimat i tam zima króluje dłużej. Gdy w okolicach Leśnego Dworu obok budki Bombardiera przypinałyśmy narty już miałyśmy sygnał od kolegi Tadeusza, że dotarł aż do bunkrów i warunki są znakomite. Faktycznie, lekko zmrożony śnieg sprawiał, że deski same szły do przodu. Wystarczyło kilka pchnięć kijkami, a długi ślizg gwarantował szybkie pokonywanie trasy. Kierunek biegu wytyczała Halinka traktując wyprawę do lasu jako specyficzny trening przed balem, na który wieczorem w gronie znajomych szła do „Sławianki”. Pędziłam za nią osłaniając oczy okularami, bowiem słońce aż oślepiało. W pewnym momencie kolorowa kurtka koleżanki zniknęła z pola mojego widzenia, w ostatniej chwili uchwyciłam, iż skręciła w lewo. Dotarłam do skrętu i to, co ujrzałam aż zaparło dech w piersiach – przede mną rozpościerała się śnieżna promenada słońca. Narciarski tor połyskiwał w promieniach i miało się wręcz wrażenie, iż wiedzie wprost do słońca. Przyglądałam się temu zjawisku, a po chwili i ja jechałam promenadą słońca. Było to niesamowite uczucie, leki spadek powodował iż nie musiałam odpychać kijkami – narty niosły mnie wprost do złotej kuli. Już, już dosięgałam słońca, gdy tor odbił w lewo, a ja nie zdążyłam wyhamować i skręcić. Efekt był taki, że po zmrożonym śniegu jechałam nadal prosto i dopiero krzaczki, które wyrosły na mojej drodze (ciekawe skąd one się tam wzięły) zatrzymały mój ślizg. Rozbawiona zawróciłam i po śladach ruszyłam utorowanym szlakiem dalej. Dotarłam do drogi przy której królowały dorodne buki. Kora jednego z drzew naznaczona serduszkiem bardzo mnie zaintrygowała, wszak to walentynki, więc utrwaliłam ten charakterystyczny rysunek zakochanych. Zachodziłam w głowę, kto na drzewie „wyrył serce” i komu je zadedykował? Wtem na horyzoncie najpierw pojawił się kolega Tadeusz a za chwilę Halinka. Oboje cieszyli się, że wieczorem idą na bal. By troszkę ich zaintrygować powiedziałam, że ja już teraz jestem na balu. Dla potwierdzenia swoich słów postawiłam na powalonym pniu nartę. Leżący przy drodze konar stał się rekwizytem sesji fotograficznej i takim oto sposobem trafiliśmy na bal i mieliśmy narciarskie walentynki według Grażynki.
Grażyna Saj-Klocek