W najbliższy piątek, 27 listopada, przypada 100. rocznica urodzin ks. Władysława Łaniewskiego, którego powojenne losy na trwałe związały się z naszym miastem i powiatem. Dla jednych był kapłanem i powiernikiem konfesjonałowych tajemnic, dla innych nauczycielem, dla wielu przyjacielem, dla wszystkich, którzy się z Nim zetknęli – Człowiekiem. Chociaż nie ma Go już wśród nas
od 16 lat, do dziś pozostaje we wdzięcznej pamięci wielu szczytnian.
W najbliższy piątek, 27 listopada, przypada 100. rocznica urodzin ks. Władysława Łaniewskiego, którego powojenne losy na trwałe związały się z naszym miastem i powiatem. Dla jednych był kapłanem i powiernikiem konfesjonałowych tajemnic, dla innych nauczycielem, dla wielu przyjacielem, dla wszystkich, którzy się z Nim zetknęli – Człowiekiem. Chociaż nie ma Go już wśród nas od 16 lat, do dziś pozostaje we wdzięcznej pamięci wielu szczytnian.
W czym tkwi tajemnica akceptacji i szacunku, którymi to uczuciami obdarowaliśmy księdza Łaniewskiego zarówno za życia, jak i po śmierci? Nie mając tytułu do występowania w imieniu wszystkich go znających, pozwolę sobie na próbę własnej odpowiedzi na postawione pytania, z nadzieją, że będzie ona zgodna w tonie z uczuciami ogółu.
Wiarygodność - oto klucz do zrozumienia fenomenu autorytetu osoby publicznej, którą bez wątpienia jest kapłan. Ksiądz Władysław Łaniewski był po prostu, normalnie wiarygodny. Dlatego właśnie zyskał naszą akceptację i cieszył się naszym szacunkiem. Był wiarygodny zarówno w sutannie, jak i bez niej. Kazania, które wygłaszał, rozmowy, które prowadził, prawdy, które głosił i których nauczał, nie pozostawały w sprzeczności z tym, co robił i jak żył. Czas jego posługi kapłańskiej nie należał do najłatwiejszych; tym bardziej więc winniśmy mu wdzięczność za przykład.
Żył skromnie. Całym jego kapitałem była wiedza, budząca szacunek i oddanie. Także miłość i szacunek dla braci i sióstr w Chrystusie Panu, którymi to słowami zwykł był rozpoczynać każde kazanie. Może dlatego nie był doktrynerem, ale otwartym i tolerancyjnym w stosunku do inaczej myślących i poszukujących prawdy.
Na co dzień elegancki, dystyngowany i budzący respekt; w tym najlepszym znaczeniu. Taki sam w kościele i na ulicy. Chyba zbyt rzadko się uśmiechał. No i wymagający, czego piszący te słowa doświadczył osobiście. Osobowość i życiową postawę ks. Łaniewskiego najlepiej, jak sądzę, ilustruje fakt błahy pozornie, ale dający do myślenia. W jego mieszkaniu nad kościołem odwiedzający mogli bez trudu zauważyć dwa portrety: Alberta Einsteina i Lwa Tołstoja. Jak ujął to w rozmowie z dziennikarzem, tego pierwszego cenił za umiejętność pogodzenia wiary w Boga z ogromną wiedzą, drugi zaś zyskał jego uznanie za to, że wyklęty przez cerkiew, żył zgodnie z Ewangelią, choć poza Kościołem.
Czy był bez wad? Nie uważał się za takiego. Przyznawał, że jest wielkim bałaganiarzem, któremu żal czasu na porządki i dlatego, jak mówił z autoironią, pewnie zginie śmiercią tragiczną pod stertami gazet i książek.
Szanowaliśmy i miłowaliśmy ks. Łaniewskiego za wiele innych, pozornie drobniejszych, ale jakże ważnych spraw. Za mądre rady, za pomoc, której udzielał, za wsparcie i słowa otuchy w potrzebie. Za to, że poza wszystkim był jednym z nas.
Tłum, który przybył 8 lipca 1993 roku - wielu z daleka - aby go pożegnać i odprowadzić na miejsce wiecznego spoczynku, ta rzesza ludzi, dla których był kapłanem i spowiednikiem, nauczycielem i przyjacielem, autorytetem wreszcie, prowokuje wręcz do postawienia pytania - jakim trzeba być, jak trzeba żyć, by po śmierci zasłużyć sobie na takie pożegnanie?
Myślę, że odpowiedź jest w sposób oczywisty i pozorny zarazem prosta - trzeba być Człowiekiem i trzeba żyć jak Człowiek.
Tylko tyle, czy aż tyle?
Sławomir Parol
(fragment artykułu opublikowanego w „Kurku Mazurskim” 13/1993)