Wybrałem się ostatnio poratować trochę zdrowie. A że czasy akurat takie są, jakie są, to szlakiem Marszałka, czyli do ulubionych przez niego Druskiennik. Niby to Litwa, więc zagranica, ale od Augustowa jedzie się tam 45 minut, nie spiesząc się specjalnie, bo polska policja przy litewskiej jest absolutnie wyrozumiała i łagodna niczym wieczorny wietrzyk nad Niemnem. Leczenie się to ciężkie zajęcie!

Marynowanie się przez parę tygodni w różnych płynach i borowinach, poddawanie biciu, klepaniu i szczypaniu. Prądem także, czy innymi promieniami, że o inhalacjach nie wspomnę. Do tego jeszcze obowiązkowe picie, niestety tylko napojów słono-gorzkich, ale doskonale wpływających na poprawę figury. Jedzenie, owszem, narzekać nie można, ale przy tak intensywnym wysiłku trzeba, oczywista, sięgnąć po dodatkowe uzupełnienia. I tym sposobem zdarzyło się popróbować kuchni litewskiej. Nie tylko druskiennickiej, ale i wileńskiej, rzecz jasna, a i w innych miejscach popasać też zdarzało się, oj zdarzało! Dużo by było pisać, bo kuchnia litewska odbudowuje się intensywnie. Kuchnia zresztą dużo szybciej niż obsługa lokali. Zdarzyło się na przykład, gdy były jakieś problemy z doborem dania - pani kelnerka, zasłużona w latach, "do naczalnika" sali odsyłała sama nie wyrażając specjalnej ochoty do pomocy gościowi. Taki już folklor.

Ale wracając do kuchni. W samych Druskiennikach są przynajmniej dwie, trzy restauracje hotelowe na poziomie dobrych knajp warszawskich, a "Royal Europa" spokojnie może się zmieścić w górnej strefie europejskich stanów średnich. Tyle, że kuchnia tam też europejska i to samo można zjeść w Warszawie, Lyonie czy Londynie. Jest też przynajmniej kilkanaście innych knajpek, w kilku przypadkach bardzo przyzwoitych, gdzie poza daniami powszechnie serwowanymi i nie wiem dlaczego ulubioną przez Litwinów pizzą, dominują dania kuchni litewskiej. A z nich wszystkich przypadła nam najbardziej do serca i żołądka "Nostalgija". Ulokowana pięknie, bo nad urokliwym miejskim jeziorkiem z jednej strony, a przy głównej ulicy Ciurlonisa z drugiej, oferuje cały przegląd kuchni litewsko-polskiej. Zresztą wystrojem nawiązuje do tradycji. Na ścianach wiszą reprodukcje przedwojennych polskich pocztówek z Druskiennik, a wewnątrz akcentem dominującym jest wielki chlebowy piec. A w karcie - śledzi na przystawkę wybór znakomity, w tym śledzik z grzybami..., poezja! W miseczkach - boćwina, chlebowa, chłodniki w kilku wydaniach - tylko łyżki oblizywać. O potrawach mięsnych i rybnych wspomnę przy innej okazji. Za to kilka słów o oddzielnej grupie dań czyli potrawach z ziemniaków i oczywiście kołdunach. Główne danie ziemniaczane to cepeliny, z polskiej strony granicy kartaczami zwane. Były zarówno cepeliny postne - bez nadzienia jak i najczęściej spotykane - z mięsem, ale także z twarogiem, serem i cebulką też się zdarzały. Polewane, a jakby inaczej, tłuszczykiem ze skwarkami. Poza nimi bliny, czyli grube, puszyste placki ziemniaczane, w najlepszej wersji faszerowane baraniną. O tym, że podaje się je tylko z kwaśną śmietaną, nadmieniać nie trzeba. I w końcu kołduny. Ale jakie kołduny! Najlepsze od lat w Polsce jadłem niedaleko, bo w Burdągu, natomiast w "Nostalgiji" miałem do wyboru cztery ich rodzaje! W wersji podstawowej, zbliżonej do burdąskiej, były jedynie bardziej soczyste. Wersja druga - to kołduny zapiekane, pięknie chrupiące i nadal niezwykle soczyste. Jak oni to robią? Najdroższe (ok. 10 zł solidna porcja) to kołduny z serem, mniej mnie interesujące, ale smaczne. I w końcu najważniejsze - pierwszy raz takie jadłem - kołduny syberyjskich Tatarów! Duży gliniany garnuszek pełny zaprawionego śmietaną i czosnkiem bulionu wołowego, a w nim ze dwadzieścia cudownie miękkich kołdunów baranio-wołowych z leciutkim posmakiem baraniego łoju i... świeżego koperku! Po kilku dniach kelnerki już bez pytania stawiały ten przysmak na moim stole. Jak tłumaczyły, niezbędnym dodatkiem do tego dania jest dobrze oszroniona karafka, ale jako zdyscyplinowany kuracjusz z żalem niestety nie skorzystałem.

Wiesław Mądrzejowski

2006.07.26