Po napisaniu - tydzień temu - o zmianie obyczaju „zakanszania” wódki na popijanie jej, pewna młoda dama skomplementowała mnie oświadczeniem, że dla niej felieton miał wielki walor historyczno-obyczajowy.
Oczywiście, że taki komentarz mógł mnie tylko ucieszyć. No i także ośmielić, aby temat historii obyczajów kontynuować. Mam tu na myśli opis czasów dla mnie współczesnych, ale dla moich młodych przyjaciół będący już historią. Jeśli chodzi o prawdziwie historyczną historię (coś jak oczywista oczywistość), to polecam wszystkim „Opis Obyczajów” Jędrzeja Kitowicza - książkę z roku 1783.
Pomówmy zatem przez jeszcze jedną chwilę o tym, jak na przestrzeni kilkudziesięciu lat zmieniły się gusta w zakresie używania napojów nazywanych wyskokowymi.
W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych wyznacznikiem luksusu i dobrego smaku było popijanie koniaku. „Cognac Martell” - w gradacji od trzech gwiazdek do oznaczenia VSOP - był ikoną sfer uważających się za elitę kraju. Wyższy urzędnik musiał mieć ukrytą w szafie butelkę Martella, aby w stosownej chwili błysnąć propozycją podkreślenia wagi prowadzonych rozmów, proponując kieliszek (mówiło się - lampkę) koniaku. Sądzę, że podstawą owej gloryfikacji francuskiego destylatu była chęć nawiązania do tradycji arystokracji polskiej, dla której snobizm na kulturę Francji był niemal obowiązkowy, a używanie na co dzień obcego języka - to jest francuskiego - akcentowało przynależność do kasty wybrańców.
No, a towarzysz sekretarz do takich właśnie siebie zaliczał. Wprawdzie po francusku nie mówił, ale przecież wypić potrafił.
Warto przypomnieć, że w owych latach, tak popularna dzisiaj whisky, nie cieszyła się specjalnym uznaniem. Z uwagi na charakterystyczny zapach, naród nazywał ją nalewką na pluskwach i tylko nieliczni, na ogół przez przekorę, pozowali na wielbicieli angielskiego trunku. Oczywiście dolewali wody, bo czytali amerykańskie książki. Gorzej z lodem. Jest tak, że do dziś dnia rodacy nie przyswoili sobie - tak naprawdę i do końca - zwyczaju chłodzenia napojów. Dość często zdarza mi się słyszeć zamówienia w rodzaju: „Poproszę butelkę piwa, ale nie z lodówki”.
Szczerze mówiąc czegoś takiego nie da się usłyszeć poza ojczyzną.
No, a kto dzisiaj pije koniak? Oczywiście - są tacy. Po prostu smakosze. Bowiem nie jest to już ów snobistyczny, luksusowy i wykwintny symbol wielkiego świata.
A skoro coś tam napisało się o polskiej arystokracji, to spróbujmy nawiązać do innych obyczajów wyróżniających tę klasę od reszty współziomków. Jak wiadomo każda mniejsza, czy większa odrębna grupa kulturowa tworzy swój własny, odróżniających ją od innych, system znaków i symboli. Dzisiaj obserwujemy to na przykładzie młodzieżowych skupisk wielbicieli różnych gatunków muzyki; grup nazywanych subkulturą młodzieżową.
Rockmani spod znaku PUNK noszą charakterystyczne fryzury. Młodzież określająca się mianem SKATE nosi spodnie z miejscem na kupę, a SKINHEADZI wygalają głowy.
No i w historii też tak było.
Arystokracja polska i nie tylko polska, bo przecież rody o proweniencji rycerskiej i postrycerskiej stanowiły elitę Europy, stworzyła gigantyczny system gestów i zachowań, które miały wyróżniać ją od wszelkiego pospólstwa, mieszczaństwa i - za przeproszeniem - chłopstwa. Dzisiaj nazywamy to konwenansami (savoir-vivrem), których znajomość ponoć określa naszą pozycję w społeczeństwie. Nie będę zajmował się, w kurkowym felietonie, poradami w zakresie czegoś, co nazywa się dobrym wychowaniem. Od tego są - w każdej redakcji - stosowne „Ciotki Kamyczki”. Ale kilka przykładów dobrego ułożenia podam na zakończenie.
Zawsze panowie puszczają przodem - przez drzwi - panie. Otóż jest pewien wyjątek. Wejście do restauracji. Pan wchodzi pierwszy, ponieważ musi sprawdzić, czy miejsce jest bezpieczne dla jego partnerki.
Inny przykład. W czasach, kiedy nie znano serwetek papierowych, w restauracji podawano serwetki tekstylne - z tkaniny. Po zakończonym wieczorze serwetkę taką pozostawiano na stole. Otóż biesiadnik z klasą serwetkę odrzucał zmiętą na bok. Natomiast prymityw serwetkę ową, przed odłożeniem pięknie składał, co świadczyło (dla kelnerów i współbiesiadników), że jest to, niestety, zwyczajny prostak.
Andrzej Symonowicz