„Od kuchni”, ale nie w ogólnie przyjętym znaczeniu przenośnym, tylko dosłownie. Kuchnia to kuchnia.
Odwiedzam czasem księgarnie. I zawsze zdumiewa mnie, że dominującą ofertą dla czytelnika są książki kucharskie. Sklepowe półki wręcz uginają się od pięknie wydanych pozycji prezentujących kulinarne, światowe atrakcje. Skoro podaż jest tak gigantyczna, to widocznie takie jest zapotrzebowanie. Choć trochę mnie to dziwi, bo rzadko pośród znajomych zauważam twórcze dążenia w dziedzinie internacjonalnych smaków. Z reguły dominują żeberka, karkówka, kapusta i ryba przygotowana na tradycyjne trzy, cztery sposoby.
Co do mnie, to czytuję czasem fragmenty owych książkowych receptur, ale bardzo rzadko realizuję któryś z przepisów dosłownie. Uwielbiam kucharzyć. Będąc oczywistym żarłokiem lubię sobie dogodzić, bowiem nikt mnie nie zadowoli lepiej niż ja sam. Z tym, że jeżdżąc dość dużo po świecie zawsze starannie podpatrywałem miejscowe wyczyny kulinarne, aby potem wypróbowywać je w warunkach domowych. Książki kucharskie są dla mnie jakimś tam poradnikiem, ale w bardzo ograniczonym zakresie. Ścisłe korzystanie z receptur zubaża inwencję twórczą. Tymczasem niektóre obce nam zabiegi kuchenne bywają niezwykle proste. Podam przykład.
Zaprzyjaźniony ze mną architekt, po powrocie z kilkumiesięcznego pobytu w Japonii, przekazał mi prosty, współczesny przepis na sos, jakiego Japończycy używają niemal co dzień. Otóż należy wymieszać z sobą kieliszek czystej wódki z kieliszkiem sosu sojowego i dwoma lub trzema kieliszkami ketchupu. I już. Sos jest znakomity na zimno, a wylany na patelnię z mięsem, czy rybą wspaniale gęstnieje i nadaje potrawie niepowtarzalny smak – taki trochę jakby śliwkowy. Robota żadna, a zwykła pierś z kurczaka nagle staje się japońska.
Podobnie rzecz ma się z napojami. Fascynują nas zachodnie - głównie amerykańskie - koktajle, po naszemu drinki. Nazwy znane z literatury. „Manhattan” (whisky z wermutem), „Bronx” (gin z martini i sokiem pomarańczowym), albo „Daiquiri” (rum z syropem cytrynowym). Tymczasem na świecie pija się chętnie wynalazek rosyjski, czyli „Moscow fires” – ognie Moskwy. Jest to po prostu kieliszek czystej wódki wlany do szklanki wina musującego, półsłodkiego. Warunek – wódka musi być bardzo zmrożona, aż gęsta. Tanio i po słowiańsku. Dodam, na marginesie, że w luksusowych knajpach Paryża serwuje się pod tą nazwą kieliszek prawdziwego szampana z dodatkiem koniaku, ale to już nie oryginał, tylko burżuazyjne rozpasanie.
A skoro jesteśmy przy koktajlach, to pomówmy o prostym wykorzystaniu piwa. Obecnie modne i popularne jest picie piwa z sokiem. Tymczasem jeszcze trzydzieści lat temu nikt tak w Polsce nie pijał. Z jednym wyjątkiem – taką mieszankę pijało się na Śląsku. Tyle że był to sok wiśniowy, a nie malinowy jak dzisiaj. I oto w tym regionie powstała koktajlowa odmiana piwnego napoju. Dla większej mocy wlewano do piwa wiśniówkę zamiast soku. Smak niby ten sam, ale efekt bardziej piorunujący. Podobnie kombinują tatrzańscy górale, ale preferują wlewanie do piwa ajerkoniaku, a piwo musi być podgrzane.
I jeszcze jeden sposób na piwo. Tym razem francuski. Tradycyjnym, letnim, orzeźwiającym napojem jest dla Francuzów „La biere panache”, czyli zimne piwo zmieszane z typową, cytrynową lemoniadą.
Na zakończenie trochę egzotyki.
Przed laty poznałem pana Andrzeja Wawrzyniaka. Jest to założyciel i dożywotni dyrektor warszawskiego Muzeum Azji i Pacyfiku. Pan Andrzej, jako wysokiej rangi dyplomata, spędził ponad dwadzieścia pięć lat w Azji. Kolejno w Wietnamie, Indonezji, Laosie i Nepalu. Osiemdziesięcioletni dzisiaj Pan Konsul, to zapalony kolekcjoner i hobbysta. Jego zbiory stanowią trzon muzealnej kolekcji. A prywatnie pan Andrzej jest posiadaczem największego zestawu kart menu wyniesionych z licznych azjatyckich restauracji w jakich zdarzyło mu się jadać. Któregoś dnia przeglądaliśmy je razem, a trzeba powiedzieć, że większość z nich zawiera zdjęcia serwowanych potraw. Przy jednym z tych zdjęć pan Andrzej kazał mi odgadnąć co też to może być za danie, bowiem podpis pod zdjęciem umieszczono w języku dla mnie egzotycznym. Uznałem, że były to trzy kiełbaski w kolorowym sosie. Nie zgadłem. Okazuje się, że zdjęcie przedstawiało wielki azjatycki smakołyk. Wołowy, barani i kozi (capi)… zdecydowanie męski narząd. Za przeproszeniem czytelników!
Andrzej Symonowicz