Jeśli burmistrz Bielinowicz trafi na mur niechęci i sprzeciwu, to będzie to mur zbudowany z nauczycieli szczycieńskich podstawówek i gimnazjów. Trwają poszukiwania oszczędności w oświacie, a na początek pod nóż mają pójść wynagrodzenia belfrów. Ci ani myślą się na to godzić.

Zrzucanie balastu

W piątek, w sali szczycieńskiego ratusza burmistrz spotkał się z dyrektorami szkół i przedstawicielami działających na ich terenie związków zawodowych. Była to pierwsza publiczna prezentacja zamierzeń władz w stosunku do placówek oświaty.

Burmistrz Bielinowicz planuje, nie od razu, lecz powoli, ale sukcesywnie i skutecznie, "pozbyć" się z budżetu miejskiego obciążenia, jakie stanowią dla niego szkoły publiczne. A jest to balast pokaźny. Jak mówiła na spotkaniu skarbnik Hanna Żylińska, utrzymanie szkół kosztuje o 3,5 mln zł więcej niż wysokość subwencji. Sprostanie tym nakładom wymaga od miasta zaciągania kredytów.

Zdaniem burmistrza, szkoły mogą przynajmniej sporą część tej kwoty zarobić same. Chce więc dyrektorom dać jak najwięcej swobody w prowadzeniu placówek i gwarantuje, że szkoły wszystkie pozyskane przez siebie pieniądze otrzymają z powrotem (każda złotówka musi najpierw "przejść" przez miejski budżet). Zapewnia też, że miasto tak całkiem szkół od finansowego źródełka nie odgrodzi. Otrzymają one środki na pokrycie remontów, tj. około miliona rocznie. Resztę, w niedalekiej przyszłości, powinny zacząć pozyskiwać samodzielnie.

- Modelowy system finansowania szkół powinien składać się z trzech elementów: dochody z subwencji, dochody własne i dotacja miasta na remonty - tłumaczył swą wizję burmistrz Bielinowicz.

Na czym tu zarabiać?

Na dyrektorów oraz nauczycieli - związkowców padł blady strach. Szkoły - jak mówili - co prawda pozyskują środki z zewnątrz, ale nie w takich ilościach, by wystarczyły one na pokrycie potężnych wydatków.

- Na czym mogą zarabiać placówki? - pytała retorycznie Danuta Stefanowicz, nie tylko nauczycielka, ale i miejska radna jednocześnie. - Praktycznie tylko na wynajmowaniu sali gimnastycznej, a za te pieniądze to najwyżej można kredę kupić, albo pastę do podłogi - jej słowom towarzyszyło potakujące kiwanie głowami pozostałych uczestników. - Tych pieniędzy z pewnością nie starczy na zajęcia pozalekcyjne, prowadzenie klas sportowych i tym podobne zadania - tłumaczyła.

Projekty, fundusze, granty

- Szkoły mają o wiele więcej możliwości zdobywania funduszy niż wynajmowanie sal gimnastycznych - oponował burmistrz. - Można czerpać z różnych funduszy, trzeba pisać projekty, współpracować z organizacjami społecznymi, pozyskiwać granty. Należy na to spojrzeć szerzej - wskazywał kierunki przyszłego działania dyrektorom i nauczycielom. - To wszystko zależy tylko od aktywności.

W miejskim programie rozwoju społeczno-gospodarczego miasta przewiduje się, że szkoły mają dążyć do rozszerzania oferty programowej, między innymi o wspomniane przez radną Stefanowicz zajęcia pozalekcyjne czy tworzenie klas sportowych. Jednocześnie jednak, jak mówił naczelnik wydziału oświaty, należy np. na lekcje w-f łączyć klasy tak, by w każdej grupie było 26, a nie mniej dzieci (takie "normatywy" określają przepisy ministerialne).

Na głęboką wodę

- Głosowałam za przyjęciem tego programu, ale teraz żałuję - mówiła z kolei Beata Boczar, również radna i nauczycielka. - Dyrektorzy będą rzuceni na głęboką wodę, z pełną odpowiedzialnością i konsekwencjami, a możliwości za wiele nie mają.

Jej zdaniem, dyrektorzy szkół i nauczyciele są szantażowani. Z jednej strony proponuje im się wzięcie na swoje barki znacznie większych obowiązków, z drugiej chce się zmniejszyć w szkołach liczbę wicedyrektorów z dwóch do jednego.

- To jak ta szkoła ma pracować? Jak poradzić sobie ze zdobywaniem pieniędzy, a jednocześnie z całą dydaktyką, wychowywaniem i wielu innymi problemami. Na tak radykalne ruchy się nie zgadzam. Zmiany są potrzebne, ale powoli i racjonalnie - mówiła radna.

Ostatecznie do porozumienia nie doszło, bo też i nie miało do niego dojść. Spotkanie zwołano bowiem w celu wstępnej prezentacji planów i zamierzeń. Na negocjacje - ewentualnie - przyjdzie jeszcze czas. Na początek, na prośbę najważniejszych przedstawicieli związków zawodowych, czyli Janusza Kozińskiego z ZNP i Janusza Gołębiewskiego z NSZZ "Solidarność" Nauczycieli, urząd zobowiązał się przedstawić dokładną analizę szkolnych budżetów tak, by wiadomo było, ile każda z nich otrzymuje obecnie, a więc ile musiałaby pozyskać.

Obniżmy zastępstwa

Przyszłe samofinansowanie się szkół nie było jedynym punktem zapalnym. Clou programu stanowi bowiem urzędniczy pomysł, by nauczyciele zgodzili się na zmniejszenie ich wynagrodzeń. Rzecz dotyczy odpłatności za tzw. zastępstwa doraźne. Trzy lata temu, w drodze porozumienia między władzami a wszystkimi związkami zawodowymi powstał regulamin wynagradzania nauczycieli, bardzo zresztą dla tych ostatnich korzystny. Określa on między innymi, że za lekcję prowadzoną w zastępstwie nieobecnego kolegi, nauczyciel otrzymuje pełną stawkę godzinową, wynikającą z jego wynagrodzenia. Obecnie władze miejskie proponują, by nauczyciele zgodzili się na obniżenie tej stawki o połowę. Napotkały na zbiorowy, solidarny opór.

- Trudna sytuacja jest od lat. To nic nowego. Zawsze jednak jakieś rozwiązania się znajdowały i nikt nie zmuszał nauczycieli, by rezygnowali z tego, co mają - padały głosy oburzenia.

- Niby dlaczego mam pracować za połowę? - usłyszał "Kurek" w kuluarach po spotkaniu. - Czy ja tylko połową będę na lekcji, czy tylko połowę pracy wykonam?

* * *

Pierwsza "rozpoznawcza" potyczka władz miasta z nauczycielami nie wyłoniła zwycięzcy. To dopiero początek. Teraz rozmowy wchodzić będą na coraz wyższy stopień uszczegółowienia, każda ze stron zacznie wytaczać coraz cięższe działa. Jak na razie nie sposób przewidzieć, kiedy nastąpi rozejm, a co dopiero mówić o pokoju.

Halina Bielawska

2003.05.14