Jeśli macie obok siebie kogoś takiego, jak moja babcia Stasia, kogoś kochającego bezwzględnie (od: bez względu na wszystko), nienatarczywego, mądrego i radosnego, to dajcie mu złote pantofelki - czymkolwiek by były...
Do babci Stasi jeździło się w każdą sobotę autobusem ogórkiem. Pamiętam, jak wracałam od niej wieczorną niedzielą z naręczem mieczyków, jakąś świeżo pozbawioną życia kurą, sokiem w butelce i siatką ziemniaków. Do miasteczka, w którym jeszcze wówczas nic, oprócz paru betonowych bloków, nic nie było. Taka ani wieś, ani miasto.
A u babci? Złota wolność! Drzewa, na które można się było wspinać, i niestety z nich spadać (Dziecko! Złaź mi z tego drzewa już!! A co ty, czytać na ziemi nie umiesz!?). Małe laski z zawilcami i groźnymi dołami. I cisza w nocy. I wydzierające się żaby z pobliskiego stawu, który teraz już jest zasypany. I czas - niczym nie pospieszany, niczym nie tłumiony, po prostu spokojnie płynący w swoim rytmie. Bezpieczeństwo i przewidywalność. I nie nuda, tego słowa nie znałam!
Tutaj każde wakacje i każde święta, każda wigilia.
Babcia Stasia miała najpiękniejszy ogródek we wsi – wytyczone równe ścieżki wokół symetrycznych trójkątów, prostokątów i kółek, z pełnym szaleństwem kolorów. Były tam chyba wszystkie polskie kwiaty, od pierwszych dni wiosny do ostatnich dni jesieni. I drewniany stary płot, na którym wieszało się pierzyny.
Babcia była piękną kobietą. Prostą, wiejską, piękną kobietą, z żywymi, ciemnymi oczami, spracowanymi rękami. Elegancka i odświętna w niedzielę. Na co dzień dowcipna, bystra, cicha i skromna, w fartuchu. Często siadała z nożykiem w ręce na małym zydelku przy piecu. Później z tego pieca dostawało się najpyszniejsze pieczone ziemniaczane talarki.
Pokój babci, która przecież skończyła edukację na szkole podstawowej, przypominał antykwariat. Czytała wszystko - kryminały, klasykę polską, angielską, rosyjską, literaturę młodzieżową, wszystko. Nie wiem, skąd miała tyle książek, ale kiedy moja mama, ja i moje dzieci nałogowo czytamy (szczególnie podczas jedzenia), to widzę właśnie ją.
Paliła niewyobrażalne ilości papierosów i zupełnie mi to nie przeszkadzało. W czasach kartek, kiedy wszystko było reglamentowane, największą radość sprawiał jej prezent w postaci kartonu fajek.
Babcia nauczyła mnie prawd najprostszych. Nie osądzać. Nie udawać. „Dziecko, podaj mi ten blaszocek z pieca. - Ale babciu, co to jest? – A, to nie wiesz? Taka jedna baba ze wsi pojechała raz do Ameryki, powiodło jej się, to i przyjechała w odwiedziny do rodziny. Uradowana rodzina oprowadza ją po gospodarstwie, żeby pokazać, co się zmieniło, co posadzili, co się okociło, a ona ciągle się pyta: a co to jest? a co to jest? To obora. A to krowa. A to drabina. Aż tu baba stanęła na porzucone gdzieś grabie, które uderzyły ją w czoło. Osz, te cholerne grabie!!! - zawołała baba. - No to podasz mi ten blaszocek?”
Zawsze z uwagą słuchała moich opowiadań. Widać było, że interesuje ją wszystko i zawsze umiała jednym zdaniem spuentować moje gadanie. „Dziecko, pamiętaj, że każdy sądzi podług siebie” – mówiła, kiedy skrytykowałam może jakąś nauczycielkę, może jakąś ówczesną gwiazdę - i skutecznie zamykała mi usta.
Babcia chciała, żebym była szczęśliwa. Załamała ręce, kiedy powiedziałam jej, że chcę zostać nauczycielką: „Przecież nauczycielki to same stare panny!”
„Babciu, rzuciłam cukier, muszę oszczędzać” - odmówiłam jako świeża studentka, kiedy chciała posłodzić mi herbatę. „Aha. No to dopóki ja żyję, ty będziesz słodzić herbatę” - powiedziała i przy rozstaniu dostawałam „na cukier”.
Kiedyś wyszła z zagrody i usiadła z zatroskaną miną przy stole zarośniętym winogronem. Popatrzyła na swojego najmłodszego wtedy wnuka i się rozjaśniła: „No, ale Januszek to się nam lepiej chowa od tego prosiaka” - usłyszeliśmy. Boże, jak się wtedy uśmialiśmy (a Januszek, rzeczywiście, wyrósł na fajnego chłopaka).
„Babciu, ja cię tak kocham, ja ci kupię złote pantofelki” - wyznawałam moją dziecięcą miłość babci Stasi. I nie do uwierzenia, ale pewnego razu, na wakacjach, po latach, na pierwszym roku studiów, zobaczyłam je w Krakowie na wystawie. Były dokładnie takie, jak wyobrażałam sobie je w dzieciństwie – i naprawdę złote! W tamtych czasach, złote baleriny to było jeszcze coś niezwykłego – i na pewno nietaniego. I teraz: kupić czy nie kupić? Nie kupiłam. Wygrała z nimi pewnie jakaś pilniejsza potrzeba i świadomość, że tak naprawdę to ta moja babcia Stasia nigdy ich nie założy na swoje schodzone stopy.
Babcia umarła we wrześniu, miesiąc później.
Babciu, żałuję, że nie dostałaś ode mnie złotych pantofelków. Nieważne, że byś ich nie założyła. Ale mam nadzieję, że wiesz, jak bardzo cię kochałam, wiesz, że ciągle cię pamiętam.
Moim dzieciom dostały się bardzo piękne (drugie) imiona – Stanisława i Stanisław. Wiem, że z niejednej opresji wyprowadzili je będący gdzieś przy nich moja babcia Stasia i mój nieżyjący już, wspaniały teść Stanisław. Dziękuję.
Pamięci Stanisławy Rybskiej ze Skrzyszowa
Marta Chechelska,
mieszka w Szczytnie od sześciu miesięcy.
Babcia to Stanisława Rybska ze Skrzyszowa, urodziła się w 1923, zmarła w 1992 r.