Szczycieński rajdowiec po uzyskaniu licencji rajdowej postanowił w 1996 roku wystartować w swoim pierwszym rajdzie. Jeździł wtedy oplem kadettem,

z którym wiąże się kilka ciekawych historii.

Pechowy kadett

ZAUFANIE TO PODSTAWA

Przed swoim pierwszym rajdem Wojtek udał się na jego trasę, aby z pilotem dokonać odpowiednich opisów. W kabinie samochodu rajdowego najważniejsze jest zaufanie kierowcy do pilota. Często zdarza się tak, że mając przed sobą drzewa, kierowca na jego komendę już zaczyna się przygotowywać do zakrętu, którego jeszcze nie widzi. Wszystko to dzieje się w ułamkach sekundy przy olbrzymich prędkościach towarzyszących pokonywanym trasom. W czasie przygotowań to kierowca dyktuje pilotowi komendy, opisujące każdy mijany na drodze zakręt. Ten zapisuje to dokładnie w zeszycie. Standardem jest 6-stopniowa skala oceny danych skrętów, gdzie „1” oznacza lekki łuk, zaś „6” nawrót w miejscu. W zależności od ustaleń pomiędzy kierowcą a pilotem skala ta może być stosowana odwrotnie. W czasie rajdu siedzący za kierownicą słucha umówionych komend i wykonuje polecenia pilota, często nie widząc jeszcze zakrętu.

PIERWSZY RAJD

Rajdowy debiut Wojtek przeszedł startując w Rajdzie Krakowskim w 1996 roku. W tym czasie jeździł oplem kadettem, a jego pilotem był Jan Szymczak. Co zrozumiałe, przed pierwszym rajdem doskwierał lekki stres, ale kierowca szybko się go pozbył po przejechaniu kilku kilometrów trasy. Z każdym odcinkiem poczynali sobie coraz pewniej i przez pierwsze trzy odcinki rajdu uzyskiwali zadowalające wyniki. Niestety na czwartym oesie w okolicach miejscowości Łapanów doszło do przykrego incydentu.

- Znajduje się tam taki charakterystyczny łuk. Wszystkie samochody łapały tam pobocze i wyjeżdżały z trasy. Pamiętam, że nawet taki mistrz jak Robert Herba przydachował tam swoją toyotę celikę – opowiada Wojtek.

Gdy wjechali w zakręt lewym kołem złapał pobocze, przez co nie mógł odpowiednio wyhamować. Dodatkowo zahaczył lekko o znajdujący się w pobliżu płot. Ogromna prędkość rzuciła gwałtownie samochodem. Wybite z toru jazdy auto wyskoczyło w powietrze i po dwóch saltach wylądowało z hukiem ponownie na ziemi. W czasie upadku rozgruchotany został tył samochodu i oberwana tylna belka. Opel stanął w miejscu. Zdarzenie wyglądało bardzo poważnie.

- Jak opowiadał mi później pilot, zaraz po upadku chciałem ponownie odpalić samochód i jechać dalej. Nie wiedziałem, że nie mamy tylnych kół.

Karetka zabrała Wojtka do szpitala na obserwację, jednak po kilku ogólnych badaniach został z niego wypisany. Szczęśliwie załodze samochodu nic poważnego się nie stało.

HISTORIA PRZEZ ŻYCIE PISANA

Trzy tygodnie po feralnym Rajdzie Krakowskim planowali start w kolejnym wyścigu. Tym razem był to Rajd Karkonoski. Niestety pojazd był dosyć poważnie uszkodzony. Udało się jednak kupić w Gdańsku karoserię, z której przełożono brakujące elementy do samochodu rajdowego. Po kilku dniach pracy opel wydawał się być gotowy do rajdu.

- Pięknie się prezentował. Świeżo pomalowany w barwy biało-czerwone - wspomina Wojtek.

Wraz z blacharzem postanowili przejechać się kawałek po lesie, aby zobaczyć czy wszystko działa poprawnie. Na testy wybrali trasę w okolicach Sedańska. Prosty odcinek drogi kończył się nagle rozwidleniem. Na mokrej leśnej drodze naciśnięcie hamulca niewiele już pomogło. Samochód siłą rozpędu uderzył w znajdujące się na skrzyżowaniu drzewo. Tym razem uszkodzeniu uległ przód auta. Zniszczone zostały elementy karoserii maski i rozbita chłodnica.

- Nie było już czasu na dokładne naprawy. Zrobiliśmy tyle ile się dało, a na pogiętą maskę przykleiliśmy naklejkę, żeby nie było widać uszkodzeń.

Wydawało się, że wszystko jest już dopięte na ostatni guzik. Niestety dzień przed rajdem w czasie jednego z testowych przejazdów w samochodzie otworzyła się maska, uderzyła ona z ogromnym impetem w przednią szybę, rozbijając ją w drobny mak. Dosłownie w ostatniej chwili udało się wstawić nową i wystartować w zawodach.

PRAWIE UKOŃCZONY RAJD

Pech nie opuszczał załogi. Początek rajdu przebiegał pomyślnie. Z dwunastu odcinków rajdu wygrał osiem.

Jechali na zwykłych oponach. Jako że był to jeden z ostatnich rajdów sezonu wokół nich trwała wojna nerwów. Lepsi zawodnicy bili się o mistrzostwo zaś im frajdę sprawiało samo przejeżdżanie kolejnych odcinków specjalnych. Po dotarciu do mety niedługo było im jednak dane cieszyć się z ukończenia rajdu. Zostali bowiem zdyskwalifikowani. Jak się okazało samochód, którym jechali miał niezgodne z homologacją felgi. Dopuszczalne miały 6,5 cala, zaś zamontowane w ich aucie ... 7.

- Nie miałem o tym pojęcia. Takie felgi kupiłem i takie miałem. Nie wiedziałem, że są jakieś wytyczne co do ich szerokości.

Po tym wydarzeniu zapadła decyzja o zakupie w pełni profesjonalnego auta rajdowego.

Łukasz Łogmin

cdn./fot. archiwum rodzinne Wojtka Zaborowskiego