Kilka tygodni temu Andrzej Symonowicz, wspominając swoje kubańskie przewagi, wywołał mnie ze swojej grzędy do opowieści o tamtejszym narodowym trunku, czyli o rumie. Nie jest to może temat szczególne kuchenno – gastronomiczny w naszym klimacie, ale na Kubie…
W knajpkach i barach dla Kubańczyków może nie być nic, ale rum znajdzie się na pewno! Może to akurat nie Havana Club a bimber o smaku cukrowej trzciny, lecz będzie na pewno, tak jak na pewno znajdzie się jakiś zespół i ktoś kto zaśpiewa pod tę jedną czy drugą szklaneczkę. Rum podobno wynaleźli piraci karaibscy pustoszący te morza pod wodzą Richarda Drake`a, a już od samego początku bazą produkcyjną była kubańska Hawana. Do nas, czyli do Europy (jak to fajnie brzmi, nie?) rum trafił już w XVI wieku, a urzędowo w 1658 r. Admirał Vernon, pierwszy lord brytyjskiej admiralicji wprowadził go na pokłady okrętów marynarki wojennej Jego Królewskiej Mości. Obowiązkowo każdy matros dostawał w dwóch ratach – porannej i popołudniowej - pół pinty rumu, czyli trochę ponad pół litra, a żeby nie tracił zbyt szybko równowagi na śliskich wantach, rozcieńczano to ćwiartką wody z cukrem i cytryną. O witaminki więc też zadbano! Słynny rum Havana Club (znów pokazał się w Polsce gdzieś dwa lata temu) produkowany jest od lat 30. XIX wieku i uchodzi za najstarszy i najlepszy obecnie gatunek. Stara się go przebić Bacardi, tyle że to już nie Kuba niestety tylko uchodźcy z Kuby starający się dorównać oryginałowi.
Miałem okazję zwiedzenia takiej fabryki prawdziwego Havana Club i żałuję tylko jednego – że ani fotografia, ani film nie zachowa przecież zapachu. Sama produkcja, jak produkcja. W paru gorzelniach w Polsce byłem, ba, w jednej nawet przez dłuższy czas i tak na oko proces produkcyjny jest podobny. Tylko ten magazyn… W hawańskiej fabryczce, którą zwiedzałem, rum leżakuje w niewielkich, ok. 75 ltr. beczkach drewnianych ułożonych w stosy pod sam sufit, z lekka zarośniętych pajęczyną. I pachnie! Wyjść się nie chce, tylko usiąść i głęboko oddychać. Ech, bajka! W przyfabrycznym sklepie wybór aż oczy bolą, że o kieszeni nie wspomnę, bo jak się później okazało na lotnisku w strefie bezcłowej wybór jest nie mniejszy a ceny o 1/3 niższe.
W hotelach, w których mieszkałem na wybór rumu i drinków na jego bazie też narzekać nie można. Pomysłowość Kubańczyków w tym względzie jest niesamowita, szczególnie, gdy pobudzić ją małym napiwkiem. Dzięki temu gdyby Państwo trafili do baru jednego z hoteli w Cienfuegos i zobaczyli w karcie drink „Polonia” – to akurat mój drobny wkład w rozwój eksportu polskiego know-how. Można też wypróbować w domu proporcjach: 1 część Havana Club, 1 część naszej czystej i dwie części soku z limonki + lód wcześniej dobrze skruszony. Oczywiście wstrząsnąć nie zamieszać!
Natomiast najbardziej popularne na świecie drinki rumowe to przede wszystkim „Cuba Libre” – najprostszy, bo ok. 75 g rumu, dwa razy tyle coli i sok z połówki cytryny oraz lód. Na Kubie dostępny praktycznie wszędzie. Bardziej złożony skład ma też niezmiernie popularny drink „Mojito” (czyt. Mohito), czyli czarodziejski. Faktycznie, gdy zmiesza się – w różnych proporcjach, zależy od barmana i fantazji gościa – syrop cukrowy z miętą, limonką, wodą sodową i rumem rzecz jasna to różne czary się dzieją! O pinakoladzie, przysmaku pewnej odrobinę mi znanej pani, już pisałem i też polecam. Tyle że wszystko najlepiej na tej dalekiej, gorącej wyspie.
Wiesław Mądrzejowski