Święta dopiero co minęły i znów trzeba brać się do roboty. Zostały tylko miłe wspomnienia i objawy przeżarcia. Co do przeżarcia, a także przepicia, to polecam wodę „Zuber”. Do nabycia w niektórych szczycieńskich aptekach. Ta woda, pochodząca z Krynicy Górskiej, to czysta zasada, znakomicie likwidująca wszelkie objawy nadkwasoty. Doskonale wiedzą o tym „niskopienni”, kryniccy górale. Po wieczornej hulance nic tak nie stawia rano na nogi jak szklaneczka zubera.
Co do wspomnień, czyli spraw ducha, to ogromne wrażenie zrobił na mnie artykuł w poprzednim „Kurku”, autorstwa księdza Andrzeja Preussa. To prawdziwie intelektualne doznanie przeczytać, że ktoś o trudnych do zdefiniowania sprawach wiary katolickiej potrafi napisać tak mądrze i ciekawie. Akurat niedawno księdza Preussa poznałem i dumny jestem z tej znajomości. A poznałem księdza z racji mojego zawodu, omawiając techniczne sprawy uruchomienia ogrzewania w jego kościele. Nie mam wielkiego doświadczenia jeśli chodzi o budownictwo sakralne, ale kilka architektonicznych projektów kościelnych udało mi się zrealizować.
Najciekawszym tematem był zapewne projekt wnętrz kościoła w Santa Barbara, w USA, w stanie Kalifornia.
Na przełomie lat 70.-80. przebywał tam gościnnie mój przyjaciel Kazik, artysta plastyk. Wkrótce zatelefonował z Ameryki, że w miejscowej parafii ogłoszono konkurs na projekt nowych wnętrz tamtejszego kościoła. Kazik chciał wziąć udział w owym konkursie, ale nie czuł się do końca kompetentny, namawiał mnie zatem na przyjazd. Bo też konkursowa nagroda, zwłaszcza wobec ówczesnego dzikiego kursu dolara, wydawała nam się majątkiem! Rozpocząłem starania o wizę i… w roku 1981 ogłoszono stan wojenny. O wyjeździe nie było mowy, ale Kazikowi udało się przesłać mi konkursowe materiały, niezbędne do projektowania. Miałem zrobić swoje i przesłać mu wykonane projekty. Kazik zamierzał złożyć je jako pracę miejscowego architekta, który zgodził się całość zafirmować. Chodziło o to, że do konkursu mogli stawać wyłącznie mieszkańcy regionu.
Samo projektowanie nie sprawiło mi dużo kłopotu. Problem polegał na czym innym. Jak przedstawić wykonane rysunki, aby nie odbiegały poziomem technicznym od możliwości materiałowych projektantów amerykańskich? Aby nie wyróżniały się siermiężnością, jaka zdemaskowałaby obce pochodzenia prac. Toteż cały wysiłek skierowałem na zdobycie kartonu z Niemiec, liter i folii samoprzylepnych francuskich oraz innych obcych gadżetów, stosowanych wówczas w zachodnim świecie. W końcu, mimo stanu wojennego, udało się jakimś cudem, zrobić ów projekt w miarę „po zachodniemu”.
Zaprzyjaźniony pilot LOT-u dostarczył opracowanie mojemu przyjacielowi w Kalifornii. Ten prace złożył w terminie. Po jakimś czasie ogłoszono wyniki. Nasz projekt WYGRAŁ!
Tyle że ani Kazik, ani ja żadnej nagrody nigdy nie ujrzeliśmy. Ale to już osobny temat. Została jedynie satysfakcja, że wnętrza kościoła zrealizowano wg moich rysunków i zapewne funkcjonują po dziś dzień. A to, że kto inny się podpisał? Nawet nie znam człowieka.
A swoją drogą jak różnie plączą się losy projektanta. Jakże często otrzymanie ciekawego zadania do realizacji architektoniczno – plastycznej jest kwestią zbiegu okoliczności.
Kiedy odbywałem staż w biurze projektów nastała nowa era – era gierkowa. Na fali powszechnej liberalizacji szarej epoki gomułkowej, ktoś z decydentów wpadł na pomysł, aby w Trójmieście zaprojektować ni mniej ni więcej, tylko luksusowy dom publiczny, dla marynarzy z wielkiego świata. Realizatorem prac projektowych miało być biuro, w którym pracowałem. Z pomysłu wprawdzie szybko się wycofano, ale opowiadali mi starsi koledzy, projektanci, jakie ciekawe indywidualne rozmowy przeprowadzano z nimi, aby wybrać najbardziej kompetentnego (!) znawcę tematu „dom publiczny”.
Co do mnie, to niewiele później zlecono mi zaprojektowanie wnętrza pierwszego w Warszawie kasyna gry. W hotelu „Forum”. Zapewne założono, że jako projektant stoisk targowych, czyli człowiek jeżdżący po zachodnim świecie, musiałem sporo obejrzeć owych przybytków hazardu. Tymczasem ja nigdy do gier hazardowych pociągu nie miałem i temat był mi całkiem obcy. No, ale jakoś dałem sobie radę i pierwsze kasyno w Warszawie zostało otwarte.
Andrzej Symonowicz