Pod koniec lat sześćdziesiątych w warszawskim Studenckim Teatrze Satyryków wystawiono spektakl, napisany przez Stanisława Tyma, pod tytułem „Kochany Panie Ionesco”. Czytelnikom słabiej orientującym się w światowej dramaturgii przypomnę, że Eugene Ionesco to awangardowy francuski pisarz, autor sztuk teatralnych, uznawany za współtwórcę teatru absurdu. Debiutował w roku 1949 utworem „Łysa Śpiewaczka”. Zmarł w Paryżu, w roku 1994.
W spektaklu „Kochany Panie Ionesco” Stanisław Tym występował osobiście, zwracając się bezpośrednio do mistrza absurdu takimi, mniej więcej, słowy: Przyjedź Pan z Paryża do nas, to panu oko zbieleje… A chodziło w owej inwokacji o to, że słynny mistrz tworzący sytuacje absurdalne i nie do pojęcia, na widok świata jakim była ówczesna Polska, dopiero musiałby zdziwić się, że aż takie niezwykłe bzdury i niedorzeczności mogą powstać w realnym świecie. Takich absurdów, to nie wymyśliłby nawet taki mistrz jak Pan – Kochany Panie Ionesco – grzmiał ze sceny Stanisław Tym.
Absurdalne sytuacje, obyczaje i przepisy jakie opisywano w spektaklu Tyma można by przytaczać długo, ku uciesze czytelników. Polecam zatem tekst oryginalny. Natomiast w dzisiejszym felietonie, nawiązując do reklamowanego spektaklu, chciałbym napisać, jak w owych latach nasz dzielny naród dawał sobie w życiu radę, niejako „na przekór”. Cwaniactwo było w modzie i każdy kombinował na swój sposób, aby ułatwić i poprawić sobie smutnawą i ubogą egzystencję.
Dobrze zapamiętałem sposób na wchodzenie bez biletu na wielkie i kosztowne imprezy w Sali Kongresowej w Warszawie, czy na niektórych stadionach. Zawsze tam, gdzie było kilka wejść na widownię. Najpierw należało poprosić biletera, aby wpuścił nas na chwilę, bo musimy komuś na sali koniecznie przekazać zapomniane klucze. Bileterowi zostawialiśmy dowód osobisty, po który za chwilę wrócimy. Potem należało podejść do innego wejścia i tam powiedzieć bileterowi, że wychodzimy tylko na chwilę, bo…- wszystko jedno co i żeby nas zapamiętał, bo za moment wracamy. Potem leciało się do tego pierwszego po dowód – no bo przecież już wyszliśmy. Wreszcie należało wrócić na salę poprzez to wejście, gdzie bileter miał obowiązek nas zapamiętać. Ot taki prosty, a skuteczny pomysł.
Dla porządku dodam, że system ten funkcjonował dość krótko. Zawodowi stróże wszelakich estradowych i sportowych imprez szybko połapali się w czym rzecz.
Różne patenty wymyślono, aby jeździć za darmo warszawską, miejską komunikacją. Ja osobiście preferowałem sposób najprostszy. Po wejściu do autobusu należało przejść do przodu i sięgnąć do wiszącego przy drzwiach dla wychodzących pojemniczka na śmiecie. Większość wysiadających pasażerów wyrzucało tam trzymane w dłoni bilety. Wystarczyło wyjąć kilka sztuk, aby porównać, czy mają identyczny układ dziurek (ówczesne kasowniki dziurkowały bilety rządkiem otworków, których układ zmieniano każdego dnia). Identyczny schemat dziurek gwarantował, że bilet jest dzisiejszy, czyli aktualny. Układ odmienny mógł oznaczać, że ktoś wyrzucił stosowny kwitek z innego, poprzedniego pojazdu.
W warszawskich automatach telefonicznych można było wystukać widełkami żądany numer i otrzymywało się połączenie bez wrzucania monety. Za granicą, gdzie automaty działały inaczej, używaliśmy żetonu przyklejonego do cienkiego szpagatu. Po wykręceniu numeru żeton lub monetę należało (z dużym wyczuciem!) wyszarpnąć, czyli odzyskać. Tę metodę przećwiczyłem niegdyś w Wiedniu.
Na zakończenie zabawna opowieść. Słynny aktor Ignacy Gogolewski opowiadał mi jak to będąc studentem Szkoły Teatralnej uzupełniał skromne, stołówkowe pożywienie, odławiając dorodne karpie w stawie parku łazienkowskiego. Otóż należało stanąć na schodkach nad brzegiem, w bardzo szerokich spodniach. Przez nogawkę owych spodni wpuszczało się do wody żyłkę z haczykiem i przynętą. Wypasiony, parkowy karp chwytał natychmiast. Wystarczyło wciągnąć bestię do nogawki i szybko schować się w krzakach, aby karpia wyjąć i unieszkodliwić.
Andrzej Symonowicz