Z krótkiego wiosennego urlopu, poza wrażeniami i opalenizną przywiozłem oczywiście spore zapasy egzotycznych przypraw, uzupełniając swój kuchenny magazyn. Właściwie gdyby dobrze poszukać, to wszystkie te ziółka i ich przetwory można znaleźć na półkach naszych sklepów, ale gdy przypomnę sobie, jak targowałem się o nie na bazarze, jak sprzedawca odmierzał stosowne składniki małą chochelką, to i zioła te już inaczej pachną. Najdłużej poszukiwałem oryginalnego szafranu. Tutaj trzeba uważać, bo to przyprawa bardzo nawet dziś jeszcze droga i pokusa nabicia klienta w butelkę, a właściwie woreczek jest duża. Podrabianie szafranu, jak piszą w starych księgach, było dobrze znane już w średniowieczu, a za udowodnione fałszerstwo karano nawet śmiercią. Nic w tym dziwnego – szafran wytwarzany jest ze sproszkowanych pręcików kwiatowych jednej z odmian krokusa. Na wyprodukowanie kilograma trzeba zużyć ponad dwieście tysięcy kwiatów, a z hektara nie da się uzyskać więcej niż dwadzieścia kilogramów. Poszukiwanie oryginalnego szafranu trwało więc dość długo. Od razu uprzedzam, gotowe „fabrycznie” pakowane i metkowane w Turcji woreczki z szafranem, a szczególnie w obliczonych na turystów zestawach z innymi przyprawami, nie mają z oryginałem nic wspólnego. Z reguły jest tam o wiele, wiele tańsza kurkuma. Dlatego poszukiwania szafranu jeszcze nie sproszkowanego (a taki znamy głównie w Polsce) trwały dość długo. Samo wąchanie, rozcieranie w palcach i ważenie też było egzotycznym rytuałem, zważywszy, że sprzedawca i kilku jego doradców nie znali żadnego języka poza handlowym migowym, a mój arabski ogranicza się do salem alejkum.
Z innymi ziołami poszło już prościej. Samych moich ulubionych przypraw zaostrzających smak przytaskałem chyba z pół kilograma. Najbardziej cieszę się z woreczka tartego chili. Piekielnie ostrą próbkę dostałem kiedyś w prezencie od opisywanej tu wielokrotnie gospodyni podszczycieńskiego ranczo smaku i starałem się używać bardzo oszczędnie. Teraz będę mógł sobie pozwolić na trochę rozrzutniejsze szafowanie. Spore nadzieje wiążę też z oryginalną próbką czerwonego pieprzu w nasionkach, do którego dokupiłem specjalny młynek. Wypróbuję przy najbliższej grillowej okazji.
Jak już wspomniałem o grillu, to warto odnotować rozpoczęcie nowego sezonu grillowego. Praktycznie prosto z samolotu trafiłem na dwa kolejne spotkania. Jak zwykle ciekawe i urozmaicone. Na szczególną uwagę zasługuje kofta przygotowana w niezwykle oryginalny sposób. Długo potrwało, zanim jej twórca, też tu już opisywany specjalista od kuchni węgierskiej, zdradził tajemnicę oryginalnego smaku wyciszającego dość obficie w kofcie występujący aromat czosnku. Otóż przyprawą odczuwalną w smaku, a niemożliwą do rozpoznania okazał się mielony na tę okazję kminek. Warto będzie w tym roku poeksperymentować z wykorzystaniem tego proszku, bo nie wszyscy dobrze znoszą czosnkowy aromat. Akurat czosnek uwielbiam, co z pewnością dało się odczuć, gdy do mięs grillowanych tym razem w Warchałach podano świetną sałatkę na bazie ogórka, szczypiorku i właśnie czosnku. Smakowało pysznie, tyle że na nocleg musiałem się przenieść na kanapkę przy biurku, co przyznaję z pokorą.
Wracając jeszcze do urlopu, nie mogę nie wspomnieć o pilawie. Udało mi się spróbować kilku jego wariantów. Najciekawszy był pilaw na słodko z suszonymi morelami, rodzynkami, orzechami i migdałami. Ale o tym więcej przy następnej okazji.
Wiesław Mądrzejowski