Dla tych, którym obce jest słownictwo żeglarskie – kambuz to taka morska kuchnia karmiąca załogę na statku lub jachcie. O kambuzie wspominam, gdyż przez ostatnie dwa tygodnie żeglowałem dookoła Sycylii ze sporym odchyleniem w kierunku Wysp Liparyjskich, których wulkany wspaniale przyświecały podczas nocnej żeglugi. Na pełnomorskim jachcie, poza stanowiskiem nawigacyjnym, kambuz jest pomieszczeniem najważniejszym, bo od zawsze wiadomo, że załoga dobrze najedzona to załoga zadowolona! Trafiła się tym razem załoga niezwykle doświadczona, w której jako cokolwiek starszy pan i tak zaniżałem średnią wieku. Niestraszne więc były starym morskim wyjadaczom fale, wiatry i pioruny, dwa solidne posiłki musiały być i koniec. Szczęśliwie wachta kambuzowa przypadała mi co trzeci dzień i przez dwa pozostałe mogłem do woli wybrzydzać. Znana mi skądinąd od lat pewna mieszkanka Szczytna, której wachta kambuzowa wypadła jako pierwszej, tak zawyżyła poziom kuchni na naszej „Charlotte”, że dorównanie było sporą sztuką. Miała zresztą szczęście, gdyż wykwintne kanapki, pasty, i omlety wytwarzała przy jeszcze bardzo spokojnym morzu. Mojej wachcie już tak dobrze nie poszło. Wprawdzie zupę cytrynową i makaron z sosem brazylijskim (mus i mleczko kokosowe) udało się jeszcze przygotować przy w miarę spokojnej wodzie, lecz gdy wyjęliśmy talerze ze sprytnie pomyślanych i dobrze zabezpieczonych przed przechyłami schowków, kapitan zarządził zwrot! Takiej ilości latających talerzy nie widziano na morzu od lat! Pofrunęło wszystko w poprzek obszernej messy, lecz szczęśliwie nic się nie potłukło, taki już materiał. Spokojny człowiek ze mnie nadzwyczajnie, ale wiązanka życzeń jaką posłałem na pokład była podobno niezwykle ozdobna i z asparagusem! Problem był tylko z pozbieraniem zastawy i następnie nałożeniem przydziałowych porcji. Wygodna dwupalnikowa kuchenka gazowa jest dobrze zabezpieczona przed przechyłami, buja się na wszystkie strony w takt kołysania jachtu i żaden z garnków z niej nie spadł. Niestety stoły w messie jak i na pokładzie kołyszą się we wszystkie strony. Potrawy mniej więcej stałe da się jeszcze zjeść, gorzej z zupami. Przy „ósemce” (to już naprawdę dość spora zadyma), trzeba więc talerz trzymać w jednej ręce, wiosłować łyżką drugą ręką a równowagę utrzymywać … jak się da. Dużo dobrej zabawy! Szczęśliwie taka pogoda trwała tylko przez dwa dni, później już zwykłe przechyły nie robiły na nikim większego wrażenia.
Podstawą naszej kuchni kambuzowej były włoskie makarony, chociaż raz czy dwa zdarzyły się i poczciwe ziemniaki. Wprawdzie dwie obszerne lodówki zapewniały możliwość przechowywania wszelkich możliwych produktów, lecz mięsa sobie darowaliśmy. Obfitość warzyw w każdym włoskim porcie pozwalała na niezwykłe wariacje paprykowe, bakłażanowe i pomidorowe. Wychodząc w rejs zaopatrzenie zapomniało niestety o przyprawach, poza solą i pieprzem. Trzeba więc było aż do kolejnego postoju w Messynie trochę pokombinować. Np. sprawdziła się jako przyprawa mieszanka roztartego w oliwie posolonego żółtka. Później już można było z przyprawami poszaleć.
Mieliśmy też na pokładzie dwóch zapalonych wędkarzy, więc od czasu do czasu trafiała się pyszna rybka, przede wszystkim dorady. Ta mało znana w naszym kraju ryba, dość spora, świetna była zarówno pieczona w folii z masłem i bazylią, jak i grillowana – o ile stabilność pokładu na to pozwalała. Poza warzywami odkryciem rejsu był doskonały, zawijany plastrami w folię świetny wędzony i cienko krojony boczek. Można z niego przy odrobinie fantazji zrobić wiele ciekawych dań. Sprawdził się jako podstawa sosu bolońskiego, z kapustą, cebulą, czosnkiem i papryką okraszał dość oryginalne „łazanki”, lekko podpieczony doskonale nadawał się na kanapki. Oczywiście podczas postojów w portach odwiedzaliśmy też bardzo ciekawe sycylijskie i liparyjskie knajpki, ale o tym już przy innej okazji.
Wiesław Mądrzejowski