Po ponad pięćdziesięciu latach mieszkania w Warszawie przeniosłem się do Szczytna i nagle zauważyłem, jak wyraźnie wzrosło moje poczucie bezpieczeństwa. W wielkim mieście, zamieszkałym przez całkowicie obcy, anonimowy tłum, człowiek zawsze pozostaje sam wobec prawdziwych, czy też wyimaginowanych zagrożeń. W bardziej kameralnej miejscowości, gdzie ludzie na ogół znają się, często od kilku pokoleń, wzajemna więź mieszkańców eliminuje szereg potencjalnie niebezpiecznych sytuacji.
W Warszawie mieszkałem w kilku dzielnicach. Między innymi wynajmowałem przez rok pokój po stronie praskiej, w starej kamienicy usytuowanej w tak zwanym „trójkącie bermudzkim”, to jest między ulicami Ząbkowską, Targową i Brzeską. Jeszcze na początku lat siedemdziesiątych było to wciąż bandyckie centrum miasta, gdzie po zmroku nikt normalny nie wychodził samotnie na ulicę. Specjalnością miejsca były napady rabunkowe dokonywane przez nieletnich, często zupełne dzieciaki. Wyskakiwał taki malec z ciemnej bramy, walił kopa w piszczel delikwenta i żądał portfela. Jeśli napadnięty nie posłuchał, a co gorsza, w obronie własnej dał smarkaczowi w ucho, wówczas z bramy wychodzili dzielni wujowie - obrońcy praw dziecka i pod hasłem „nieletniego łobuzie bijesz?!”- fundowali naiwniakowi solidny wycisk, zabierając mu wszystko co miał.
Próbuję wyobrazić sobie taką sytuację w Szczytnie. Załóżmy, że na Odrodzenia dzieciak rzuca się na przechodnia. Krzyk, zamieszanie i oto w kilku miejscach otwierają się okna. Z jednego z nich wychyla się niewiasta o zdecydowanie mocnym głosie. I co słyszymy?
- „Ty, Kowalski, nie łobuzuj tam, bo ojcom powiem!”
No i po sprawie, bo jak w takim mieście zachować anonimowość?
Codzienne sensacyjne doniesienia ogólnopolskich gazet o licznych, groźnych incydentach wytwarzają z czasem szczególną, wielkomiejską psychozę strachu. Warszawa, to Warszawa, ale co ja się nasłuchałem i naczytałem o zbrodniczym mieście Chicago. Zwłaszcza w okresie przed moim wyjazdem zawodowym do USA w roku 1974. Mieszkałem później w Chicago prawie dwa miesiące i zawsze pamiętałem pouczenia o straszliwych niebezpieczeństwach. Zwłaszcza nocą. Aż do czasu, gdy…
Ale zanim opiszę pozornie groźny, a w gruncie rzeczy zabawny, chicagowski incydent, jeszcze kilka słów o wielkomiejskich sposobach unikania niebezpieczeństwa. Najczęściej przed agresją uchronić może tak zwana „stosowna gadka”. Jeśli chodzi o warszawską Pragę, to należy używać wymowy sepleniącej, z przesadnym akcentem znanym z piosenek Grzesiuka. Z rozrzewnieniem wspominam czasy, gdy odwiedzał mnie na Pradze zaprzyjaźniony ze mną student Szkoły Teatralnej, dziś wielki aktor, Jurek Radziwiłowicz. Lubiliśmy wieczorkiem wyjść do miejscowej „mordowni” na kielicha pod śledzia. Ja jestem raczej rosły, stosowną gadkę znam, ponadto miejscowym opatrzyłem się jako swój. Natomiast Jurek – drobny, szczupły, pozbawiony jakichkolwiek bojowych skłonności - radził sobie jeszcze lepiej ode mnie! Bo też ten to potrafił założyć gadułę! No, ale Jurek wychował się na Grochowie (część Pragi), zatem przy swoim aktorskim talencie umiał tak zagadać do knajpianych współbiesiadników, że nabożny szacunek dla młodego studenta wzrastał niebotycznie w miarę wypijanej wódeczki.
No to teraz o Chicago. Kiedyś już pisałem o uroczystym bankiecie u Polskiego Konsula z okazji święta 22 lipca. Ekipa realizująca w tym czasie wystawę „Poland Today” też była zaproszona. Pojechaliśmy samochodami. Zabawa rozwijała się wspaniale, toteż kiedy szefowie naszej grupy zdecydowali o powrocie do hotelu, nie wszyscy mieliśmy ochotę kończyć. Zostało nas czterech upartych bankietowiczów, a pewien świeżo zaprzyjaźniony miejscowy Polak obiecał nas odwieźć. Tu trzeba powiedzieć, że konsulat położony jest w południowo-zachodniej części miasta, a nasz hotel po stronie północno-wschodniej. Ładnych kilkadziesiąt kilometrów przez całe Chicago.
I stało się, że o godzinie drugiej w nocy zaprzyjaźniony Polak odwiózł nas wprawdzie, ale tylko do najbliższej stacji kolejki miejskiej CTA. To są takie srebrne wagoniki, które widujemy w wielu filmach. Przejeżdżają nad ulicami miasta torowiskami umieszczonymi na wysokich słupach.
Jedziemy więc nocną kolejką. Dodam, że mamy ze sobą reklamówki pełne świetnych alkoholi, w jakie zaopatrzyli nas gospodarze. I oto kończą się „białe” dzielnice. Przejeżdżamy nad osiedlami czarnych mieszkańców - dzielnicami o jak najgorszej sławie. W wagoniku nie ma już nikogo naszej karnacji poza nami. Tłum luzackiej młodzieży „afro” i my - czterech białych w garniturach i pod krawatami. Nasi towarzysze podróży milczą, groźnie i patrzą spode łba. Ogarnia nas psychoza strachu. Intensywnie myślę, jaką tu zastosować gadkę, skoro ledwo mówię po angielsku. Trzeba zaryzykować. Trzymając w ręku reklamówkę zbliżam się do ogromnego, czarnego młodzieńca i pytam:
- „Have you knife?” (masz nóż?)
Chłopak spojrzał na mnie ze złością i powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Powtórzyłem zatem pytanie, wyjmując z torby butelkę wina i pokazując na korek. Olbrzym tylko się skrzywił, ale w tym momencie jeden z jego kompanów wyciągnął scyzoryk i otworzył korkociąg. Podałem mu butelkę ze słowami „for you”. Natychmiast wyjęliśmy z toreb jeszcze kilka butelek i atmosfera nagle odmieniła się całkowicie. Korki strzelały. Rozpoczęła się wesoła, wagonowa biesiada. Nasi czarni współbiesiadnicy nie tylko zaprzyjaźnili się z nami, ale także poczuli się odpowiedzialni za nasze bezpieczeństwo. Do tego stopnia, że choć wkrótce skończyły się dzielnice „czarne” i znowu zaczęły „białe”, a młodzież powysiadała na swoich stacjach, to dwóch ochotników pojechało z nami dalej tylko po to, żeby dopilnować, abyśmy wysiedli na właściwym przystanku.
Jak widać stosowna gadka sprawdza się za każdym razem.
Andrzej Symonowicz