Najstarsi czytelnicy tych gastronomiczno-kuchennych pogawędek (jak ten czas leci, to już przecież trwa kilkanaście lat!) pamiętają może opisywane tu kilka razy orgie wspaniałego obżarstwa, które wiele, wiele lat temu miały miejsce w "jaskini rozpusty gastronomicznej" w Gizewie. Czego się tam nie jadało..., popijając także godnie i ze smakiem. Właśnie minęło już dziesięć lat, gdy Leszka, właściciela i animatora tego urokliwego miejsca odprowadziliśmy na warszawskie Powązki. Jeżeli tam gdzieś z góry patrzy, to mam nadzieję, że z właściwym sobie uśmiechem cieszy się, że weterani Gizewa nadal trzymają się razem i tradycje dobrego stołu staramy się kultywować w miarę sił i fantazji. Może ilości już nie te, ale pomysłów nie brakuje. Wiele się zmieniło, są nowe kapitalne miejsca słynne z wyjątkowo smacznej i oryginalnej kuchni. Te cielęce mostki, kociołki w różnych wydaniach, indyki a'la wuj Sam, prosiaczki, rybki w smakach czterech... A i tak w końcu o wszystkim decyduje atmosfera miejsca, gospodarze, goście, a dopiero potem to, co pojawia się na stole.
Z drugiej strony Szczytna jest właśnie takie miejsce, gdzie właściwie każdy pobyt jest długo pamiętanym przeżyciem. I to niezależnie od tego, czy na stole pojawi się kaszanka albo "zwyczajna" z grilla, czy będzie się on uginał od dań niepoliczalnych, wywołujących drżenie rąk łakomczucha.
A przy takiej okazji zdarza się, że nawet stary łasuch zmienia swoje smakowe upodobania. Nie wiem właściwie dlaczego, ale od dzieciństwa nie byłem nigdy wielbicielem naleśników. W każdym razie od chwili, gdy już mogłem wybierać, a przynajmniej zaakcentować skutecznie swój sprzeciw omijałem naleśniki tak daleko jak mogłem. Nic to, że w wertowanych często, opasłych kucharskich księgach znajdowałem takie cudeńka jak naleśniki po kreolsku z rumem i ananasem, naleśniki chartreaux z ukochanymi bezami, likierem, pomarańczą i koniakiem, płonące naleśniki suzette z mandarynkami i curacao czy przaśne acz przypuszczam niezwykle smaczne naleśniki z serem. Na sam widok naleśnika, obojętnie w jakim wykonaniu, apetyt mnie odchodził i ot, nic na to nie poradzisz.
Aż tu kiedyś siedzimy sobie z gospodarzami na podszczycieńskim rancho i pojadamy słusznie. Tu jakiś kawałek mięska na półmisku kusi, tu serki w wyborze znakomitym, że o twarożku na sposób wytrawny przyprawionym nie wspomnę, tu śledzik w smakach trzech i co jeden to lepszy. A znów pod drugą ręką carpaccio z chlebkiem ziółkami nadzianym i na oliwce przypiekanym, a zielonki kiszone, a sałatka z orzechami, a... długo by jeszcze wymieniać! To i obróciwszy się lekko do barku kieliszeczek jakiejś dobroci na przyspieszenie trawienia też się godny znajdzie.
Nos starego łakomczucha łapie coś jednak, co z kuchni falami zapachu dobiega, a niepokoi czymś mało znanym i nieokreślonym. Wiercę się więc już prawie niegrzecznie na krześle, aż w końcu uznany w Szczytnie i okolicach fachowiec od dzielenia potraw wszelkich zostaje wezwany do piekarnika i rozpoczyna misterium. Żałuję, sądząc po woni z pieca, że nie ograniczyłem się wcześniej w opróżnianiu stołu, aż tu staje przede mną talerz... pełen naleśników ze szpinakiem zapiekanych pod beszamelem! Niespodzianka, niczym odwrócenie akcji w dobrym filmie! Zamykam oczy, ostrożnie przełykam pierwsze kęsy i klnę w duchu zmarnowane beznaleśnikowe pół wieku! Przecież to jest smaczne! Ba, bardzo smaczne, jeszcze pisząc to przełykam ślinkę! Ciasto miękkie, ale sprężyste, szpinak doprawiony delikatnie czosnkiem i sercem gospodyni, a sos zapieczony akurat na aby, aby! Ech, kto to napisał, że najpiękniejsze jest to, co najprostsze?
Wiesław Mądrzejowski
2006.11.29