Ot, na starość człowiekowi się chyba charakter przestawia, gastronomiczno - kulinarny także. Gdzie te czasy, kiedy wystarczało byle dużo, byle gdzie, w miarę smacznie i … No i to właśnie to „I” (z dużej litery oczywiście) się nie zmieniało. Bo oznacza to w jakim towarzystwie siada się do stołu. A różnie z tym bywało, oj różnie, ale raczej gdy pod tym kątem teraz spoglądam do tyłu, bywał człowiek najbardziej wybredny. Z pewnymi wyjątkami niestety… Jak się jednak ma już swoje lata to nawet durne grymasy w tym względzie uchodzą płazem, staruszkom się wiele wybacza, szczególnie wesołym. A że i w Szczytnie i w okolicach spotyka się sporo niezwykle ciekawych i sympatycznych osób to na brak towarzystwa do kulinarnych ekscesów narzekać nie można, co sobie od lat chwalę. I o ile jest to możliwe na tych łamach staram się opisywać, co nie zawsze u zainteresowanych budzi entuzjazm, ale na razie za drzwi z tego powodu wystawiony nie zostałem.
Mam więc nadzieję, że i tym razem mi się upiecze, bo zdarzył się pod koniec sierpnia wieczór wyjątkowy, nie tylko gastronomicznie zresztą. Jak wszyscy wiedzą, no może z wyjątkiem ponuraków w czubki własnych butów zapatrzonych, najpiękniejsze gwiaździste niebo zdarza się dwa razy do roku – czyli w lutym i pod koniec sierpnia właśnie. Kiedy więc zostałem zaproszony na wieczorne plenerowe spotkanie pod Szczytno pomyślałem przede wszystkim z pewnym niepokojem o prognozie pogody. Na szczęście się nie sprawdziła i niepoliczalne gwiazdy tworzyły nad pięknym ogrodem kopułę, nie do kupienia za żadne pieniądze. Dobrze się więc zaczęło.
Już kilka dni wcześniej gospodarz wieczoru lekko podpytywany o atrakcje wieczornego stołu zachowywał daleko idącą tajemnicę, ale że elokwentny jest niezmiernie, więc starając się temat omijać kluczył tak pięknie, iż wywnioskowałem, że mięsiwo jakieś godne podawane będzie. - Ha, tu cię mam! – pomyślałem radośnie, gdyż skądinąd znane mi jest źródło z jakiego korzysta i gwarantuję, że w całej Polsce lepszej świeżej wołowiny z pewnością nie ma. Bałem się tylko, aby wrodzonym temperamentem wiedziony nie zmarnował tej dobroci jakimś straszliwie palącym czy też innym orientalnym sosem. Na wszelki więc wypadek popracowałem w domu kilkanaście minut i przygotowałem osełkę masła delikatnie czosnkowego, złamanego świeżym zielonym koperkiem.
Na miejscu okazało się, że rację miałem co do pochodzenia i jakości produktu, lecz to, co z niego zrobiono znacznie przekroczyło moje wsparte długoletnim doświadczeniem przewidywania. Otóż ta już sama w sobie przesmaczna wołowina w grubych plastrach trafiła dzień wcześniej do bejcy koniakowo – oliwkowej z dodatkiem przypraw znanych tylko twórcy. W towarzystwie odpowiednich plastrów papryki i kabaczka. Niestety, nędzny ze mnie klawiszostukacz i nie jestem w stanie oddać smaku, aromatu, że o zapachu nie wspomnę tegoż dzieła wiekopomnego. Łącznie z warzywkami.
Rzecz jasna, że o dobrym czerwonym winie także nie zapomniano. I byłoby wspaniale gdyby, ot tak sobie do pianina nie usiadł jeden z gości i czarem starego dobrego jazzu nie wzmocnił i tak już mocnych wrażeń tego niezwykłego wieczoru. To jednak nie koniec wzruszeń, bo popłynęły za chwilę te standardy wykonane głosem przecież już słyszanym na koncertach, lecz w tej chwili i w tym miejscu brzmiące absolutnie niepowtarzalnie. Jak brzmi wyższy stopień od przymiotnika wspaniale?
I jeszcze te gwiazdy…
Wiesław Mądrzejowski