Znam parę osób, które w to nigdy nie uwierzą, lecz zdarza mi się czasem, zupełnie wyjątkowo zresztą, zaglądać do dzieł niespecjalnie związanych ze sztuką kulinarną i rzemiosłem gastronomicznym. Wpadły mi na przykład w zatłuszczone łapska „Rozmyślania” Marka Aureliusza. Oczywiście wszyscy to wiedzą, iż był on filozofem, stoikiem, ale i przy okazji od 161 r. cesarzem rzymskim. Znany jako człowiek skromny (samolotów wtedy nie było, więc nie miał się o co spierać ze swoim współcesarzem Lucjuszem Werusem) panował w okresie wielkiego kryzysu Rzymu, z czym sobie jakoś radził, starając się dostarczyć ludowi zarówno panem jak i circenses, ku obopólnemu zadowoleniu. W mądrych „Rozmyślaniach” można znaleźć ciekawe odniesienie jakby nie było dotyczące także i kulinariów. Otóż konstatuje jego cesarska mość, że „Na przykład gdy się chleb piecze, otrzymuje on pewne pęknięcie. Te więc pęknięcia, jakkolwiek istnieją przecież wbrew zapowiedzi sztuki piekarskiej, jakoś nęcą swoim widokiem i dodają w sposób sobie właściwy chęci do jedzenia. Także figi, gdy są najdojrzalsze pękają. I oliwek zupełnie dojrzałych zbliżające się psucie dodaje jakiegoś swoistego uroku.”
Ciekawe… Faktycznie przecież nie każda potrawa przepiękna jest niczym oblicze Dody d. Elektrody. Czasem bardziej przypomina … - tu proszę wpisać coś lub kogoś, a smaczna mimo to jest nadzwyczaj. Weźmy na przykład moje ulubione sery pleśniowe. Wygląda toto cokolwiek nieszczególnie, z lekka nawet obrzydliwie, pachnie (?!) jeszcze gorzej. Ale smakuje – niebo w gębie! W opinii prawie powszechnej jedną z najbardziej nieszczególnych potraw są chińskie jaja mocno przeterminowane, z lekka sczerniałe i też o niezbyt miłym odorku. Za to w smaku przypominają najbardziej delikatny pasztet, tyle że jeszcze delikatniejszy. Jadłem osobiście i chwalę. Można powiedzieć, że nie szata zdobi człowieka, a i kulinaria takoż przepiękne być nie muszą, nie za to je cenimy. Jakoś tak się jednak przyjęło, że dobre jedzenie powinno też atrakcyjnie wyglądać, przyciągać wzrok, pobudzać chęć spróbowania. Stąd też wykształciła się cała sztuka zdobienia potraw, stołu czy szerzej spojrzawszy – całego nawet lokalu, w którym dobra te doczesne będziemy spożywać.
Wystarczy spojrzeć na przykład na lokale nazywane „domami weselnymi”. Trafiają tam jako danie główne pary, którym z takich czy innych powodów wpadło do głowy, aby dalsze wspólne przedzieranie się przez ten najlepszy ze światów zalegalizować. Poza odpowiednimi celebrami tradycja (czyt. Rodzinka i tzw. Znajomi) wymaga, aby świadkowie wiekopomnego tego zdarzenia najedli się z tej okazji (i napili także) do syta i jeszcze trochę. Pamiętacie może Państwo jakieś szczególnie smaczne dania na takich imprezach? Średnio, co? Za to tort musi być ogromny, wielopiętrowy i koniecznie z efektami pirotechnicznymi (inaczej wiocha!). Rosół pięknie tłusty (podkład) i nie za gorący. Nie, wiemy, wiemy, przecież musi być też tzw. „garni”, jak mawiają właściciele tych przybytków, czyli pietruszki zielonej gałązki, papryki czerwonej wstążki, ogórków kawałeczki i w majonezie jajeczka. I jest pięknie!
Ot, staruszek naczytał się jakichś starożytnych głupot i ma za złe, wredota za trzy pięćdziesiąt. Sorry, już nie będę. Chociaż szczęśliwy jestem, że dania mogę sobie wybierać według własnych upodobań, smakowych zresztą. A mam je, cholera, (wstyd się przyznać) cesarskie. Oddam bowiem wszystkie piękne, równe, pachnące i gładkie albo posypane ziarenkami chleby ze wszystkich piekarni i marketów w Szczytnie, za jeden troszkę może niewyrośnięty, tu i ówdzie popękany, obsypany mąką i podany na świeżym ręczniku chleb upieczony w domowym piekarniku. A gdyby tak jeszcze masełko, własnoręcznie ukręcone z przyprawami, troszkę rozmazane w miseczce…
Wiesław Mądrzejowski