Właściwie to jeżeli chodzi o grillowanie, już chyba nic nikogo nie może zaskoczyć. Przy okazji sprawdziłem w naszej szczycieńskiej księgarni, że spośród ponad stu kilkudziesięciu (!) tytułów związanych z kuchnią i gotowaniem leżących na jej półkach aż kilkanaście dotyczy różnych smakowitych form grillowania. Zresztą gdzie by nie pojechać nad nasze okoliczne jeziora czy zajrzeć do miejskich ogródków, wszędzie paleniska dymią aż miło. Ba, na jeziorach widziałem na jednej z łodzi kołyszącej się przy brzegu pod Giżyckiem sporych rozmiarów grill i skupioną wokół niego załogę. Sam też od czasu do czasu popełniam coś z rusztu i nawet tutaj zdarzają się niespodzianki. W ubiegły weekend przygotowałem dla przyjaciół smakowitą karkówkę, wcześniej dość długo maltretowaną we własnego pomysłu bejcy z różnymi egzotycznymi przyprawami. Gdy nadszedł moment wrzucenia mięska na ruszt napłynęły ciemne chmury. Akurat karkówka „złapała” pierwszą falę ciepła i lekko ścięła się z zewnątrz, gdy rozszalała się iście tropikalna ulewa. Zdążyłem tylko przykryć grill pokrywą i schować się pod zbawczym dachem. Ulewa trwała około dziesięciu minut i dopiero wtedy mogłem podnieść pokrywę przekonany, że mam pod nią niestety spalone szczapki. Jak się okazało podniebny atak wilgoci spowodował lekkie przygaszenie ognia i wytworzenie się mocnej pary. Karkówka wcześniej z zewnątrz podpieczona poddusiła się dokładnie i nabrała – zdaniem moich gości – wybornej konsystencji, że o smaku nie wspomnę. W każdym razie nic nie musiałem zanosić z powrotem do lodówki.
Ale nie o tym dzisiaj. Otóż trafiło się ostatnio kilka razy spotykać w miłym gronie na rybce właśnie z grilla. Bywało różnie. Najbardziej klasycznie – czyli płaty z ryb w folii z masełkiem, małe okonki w liściach kapusty zapiekane ze świeżą papryką i masłem czosnkowym, ale prawdziwą furorę (przepraszam pozostałych autorów też smacznych dań) zrobiła tym razem sola z kolbami kukurydzy. Danie to, było nie było, przygotował pewien szczęśliwy dziadek, którego po raz pierwszy odwiedził już prawie roczny, więc odrośnięty troszkę wnuczek. Ryba była chyba jedyną potrawą, jaką szczęśliwy dziadunio – wielbiciel dań raczej solidnych, mógł takiego małolata osobiście potraktować. Ale nie byłby sobą, gdyby przyrządzaniu nie towarzyszył cały ceremoniał. Sam przepis jest prosty, a efekty – nie tylko smakowe - gwarantuję wyjątkowe. Zaczyna się od zakupu kilku płatów filetu z soli. Ryby wyjątkowo zresztą smacznej. Po umyciu płaty wędrują na 6 godzin do zalewy składającej się – tu uwaga! – pół na pół z czystej wódki i oliwki z oliwek oraz odrobiny soku cytrynowego, pieprzu albo ostrej papryki i świeżych gałązek tymianku i rozmarynu. Może – dla złagodzenia, ale to już mój dopisek – być jeszcze jakaś gałązka świeżego koperku. Na przygotowany wcześniej mocno rozgrzany grill ryba trafia uwięziona w metalowych koszyczkach i co parę minut jest polewana marynatą. I tu następują efekty pirotechniczne! Polewanie taką mieszanką powoduje oczywiście wybuch dużych płomieni, więc potrzebny jest obok jeden chętny z dobrze działającym zraszaczem, w charakterze dyżurnego strażaka. Zabawa w polewanie i gaszenie trwa ok. 15 minut aż ta biała rybka lekko się zarumieni. Równolegle na wyższej półce piętrowego (tak, tak!) grilla dochodzą kolby słodkiej kukurydzy. Cała sztuka polega na tym, aby trafić z rybą i kukurydzą równocześnie. Dziadkowi (oberwę, gdy to przeczyta…) udało się całkowicie. I ryba, i kukurydza były wspaniałe, ba, nawet małolat radośnie napchał buzię sporym kawałkiem. Przypuszczam, że jego mama nie znała szczegółów składu marynaty.
Przy okazji może jeszcze zachęcę do próby przygotowania rybnych szaszłyków, najlepiej z grubych płatów mintaja. Tu wystarczą w zalewie 2-3 godziny, a pomiędzy kawałki ryb najlepiej nałożyć na szpadki plasterki pieczarek, małych cebulek i pomidorów.
Najlepiej zjeść z ryżem doprawionym curry i odrobiną szafranu. Pycha!
Wiesław Mądrzejowski