Wspominałem tydzień temu o gastronomicznych kubańskich przygodach, w tym także o nieodmiennie towarzyszącej tamtym lokalom muzyce. Praktycznie w każdej najmniejszej knajpce, a już z pewnością wtedy, gdy przy stoliku usiadł ktoś wyglądający na turystę, natychmiast pojawiał się lepszy lub gorszy zespół i umilał czas gorącymi rytmami. Z reguły jedno peso wystarczało, aby zatrzymać muzyków przy stoliku na dłużej lub się szybko ich pozbyć. Przy tej okazji dość zabawna przygoda spotkała jednego z turystów ze Szczytna. Otóż pierwszego wieczoru w restauracji hotelu w Varadero odrobinę z rozpędu potraktował muzyków banknotem 20 euro, czyli w wysokości dwumiesięcznych przeciętnych zarobków. Wywołało to oczywisty entuzjazm i za każdym razem kiedy się tam pojawiał, witał go ognisty tusz a zespół nie odstępował od jego stolika. Najlepszy zespół, jaki tam spotkałem grał na małym, zaśmieconym podwórku w zapomnianym przez Boga i ludzi Trynidad. Pomiędzy rozebranym do remontu chevroletem rocznik 1951, piaskownicą i wiszącym na sznurkach praniem rozstawiono kilka stolików, przy których można było wypić „cuba libre”, pinacoladę lub świetne espresso z kawałkiem trzciny cukrowej zamiast łyżeczki. Obok na ławeczce siedziało kilku panów w wieku poważnie jeszcze przedrewolucyjnym i grało … Ale jak grało! To był najlepszy koncert muzyki latynoamerykańskiej, jaki miałem okazję w życiu usłyszeć, na tym podwóreczku, pod rozwieszonymi prześcieradłami chroniącymi od ostrego karaibskiego słońca.
Tak sobie to wspominałem, siedząc już w Szczytnie w „Krystynie” nad miseczką bardzo dobrego grzybowego kremu, a z głośników sączyła się cicha spokojna muzyczka akurat doskonale pasująca do tego pochmurnego styczniowego dnia. Nagle pomiędzy jedną a drugą łyżką muzyka zamilkła i „poleciały” najświeższe wiadomości radiowe! Szanowni Państwo, nie ma nic gorszego dla żołądka, żadna karaibska ameba nie jest w stanie narazić na taką niestrawność jak kolejne informacje o perypetiach laptopa nieszczęsnego pana Z. i tym podobne sensacje! Całe uznanie dla naprawdę coraz lepszej kuchni w „Krystynie” zostało zdmuchnięte w jednej chwili. Jak tak można…? I przy tej okazji uświadomiłem sobie, że właściwie to rzadko z jakimś naszym lokalem można skojarzyć także wrażenia muzyczne. Wspominałem wprawdzie kiedyś o miłych dla ucha wrażeniach z „Coffeiny” czy bodajże z „Toscany”, ale to już chyba wszystko. Nawet przecież w domu, jak to sobie teraz uświadamiam, do obiadu włączam raczej coś klasycznego, a przy posiłku wieczornym dobry stary jazz. Przy tej okazji może warto wspomnieć o miłych dla ucha wrażeniach z warszawskich lokali prowadzonych przez znanego restauratora p. Jachacego. Jeżeli zaglądam np. do „Bazyliszka” na Rynku Starego Miasta, to grywa tam ostatnio w porze obiadowej świetne trio – fortepian, skrzypce i altówka – wykonujące nie tylko utwory muzyki poważnej, ale także świetnie zaaranżowane przeboje światowej muzyki rozrywkowej. W starych wnętrzach tej restauracji to sama przyjemność. W innym jego lokalu - „Gromadzie” od kilku już lat przygrywa swingujący zespół utrzymujący się w przedwojennych klimatach i stwarzający luźny, lecz z umiarem, nastrój w niezbyt przytulnym przeszklonym wnętrzu. Jachacy prowadzi także bar, a właściwie dość elegancką stołówkę w biurowcu „Elektrimu”. Tutaj natomiast w porze lunchu zbiera się przede wszystkim towarzystwo biznesowo – sportowe a z głośników słychać najczęściej … ostry rap, wyjątkowo pasujący do miejsca i pory. Niezbyt za to, przyznam się, lubię pseudoludowe zespoły przygrywające w niektórych lokalach stylizowanych na karczmy. Chyba że jest to Gietrzwałd i naprawdę czuje się tam, że zarówno zespół jak i jego muzyka jest tam czymś tak naturalnym jak gliniane miski, zapaski kelnerek i firmowa zupa z soczewicy.
A może by tak i u nas lokal mógł się kojarzyć także z czymś dla ucha?
Wiesław Mądrzejowski