Wśród pól, lasów i zakoli rzeki Wkry ukryte są Przerodki – rodzinna wieś mojego męża. Od ponad 30 lat spędzamy tam wolne chwile i na majowy weekend też postanowiliśmy się wybrać. Na wieś nie jest daleko, to tylko 120 km. Droga prosta Szczytno-Nidzica-Działdowo-Lidzbark-Zieluń-Przerodki.
Od wielu lat planowałam, że trasę pokonam rowerem, ale tak się składało, że na marzeniach poprzestawałam. W tym roku zdecydowałam, że 1 maja 2014 r. wsiądę na rower i zmierzę z odległością. Pomysł samotnej wyprawy rowerem nie spodobał się mojemu Januszowi:
„Czy Ty się dobrze czujesz?! Ruchliwą szosą chcesz jechać sama?!” - taką argumentacją próbował wybić mi z głowy pomysł. „Przecież wiesz, że mam rowerowego kota i wiesz, że tę wyprawę planuję od lat i pojadę” - broniłam się. Zaczęłam też przygotowania. Najważniejsza sprawa, to sprawny rower. O jego przygotowanie poprosiłam właśnie męża, który razem ze swoim kolegą Bogdanem zrobił generalny przegląd. Następnie zajęłam się pakowaniem plecaka. Włożyłam do niego koszulki: jedną z długim, drugą z krótkim rękawem, skarpetki, trzy butelki wody mineralnej 0,5 l lekko gazowanej, trzy batoniki Corny Big, rowerową kamizelkę, tuż przed wyjazdem miały w nim wylądować dwie bułki. Niby nic, a plecak już sam w sobie wydawał się ciężki. Na wyprawę wybierałam się sama, bowiem jechałam do rodziny i nie bardzo chciałam proponować moim przyjaciołom udział w przedsięwzięciu, którego celem było tylko dotarcie do celu. Bowiem wracać rowerem nie miałam zamiaru. Ale moi znajomi udzielili mi wsparcia: Halinka wcisnęła do mojego plecaka specjalną kurtkę przeciwdeszczową, kamizelkę odblaskową oraz wodoodporny worek na plecak. Rysio Dąbrowski pożyczył dętkę, a Król Leman Walerian Kogut specjalną gumę do przypięcia plecaka.
W czwartek 1 maja obudziłam się tuż przed 7.00 i po porannej toalecie ubrałam w rowerowe ciuchy. Wypiłam kawę, zjadłam śniadanie. Przed 8.00 zeszliśmy do piwnicy, Janusz sprawdził w kołach powietrze, przypiął plecak, wystawił rower. Już wcześniej uzgodniliśmy, że ze Szczytna wyjedzie samochodem ok .11.00, ale co jakiś czas będzie dzwonił na moją komórkę. Ruszyłam. Byłam zdenerwowana i przyznam szczerze przestraszona. Oto stoję u progu przygody, której sama chcę zakosztować, ale nie czuję radości – czuję lęk. Ujechałam 500 metrów i w panice szukam po kieszeniach okularów przeciwsłonecznych. Nie mam ich i nie mogę sobie przypomnieć co z nimi zrobiłam, a brałam przecież. Wracać? O nie! Postanowiłam jechać bez, ale jak na złość słońce z lewej strony niby ukośnie, ale prosto w oczy. Wtedy doznaję olśnienia i natychmiast odkrywam, co zrobiłam z okularami. Otóż zakładając chustę przemienioną w opaskę na uszy, na głowę włożyłam okulary. Nie mam tego w zwyczaju, więc zdziwiona i zadowolona, że zguba się znalazła natychmiast przysłaniam nimi oczy. Od razu świat robi się radosny, bowiem spoglądam przez różowe okulary - zakupione u Pierwszej Damy Optyki mojej koleżanki Doroty – sprawia, że świat pięknieje. Nie wpadnie mi do oka muszka – wiwat Optyk „Gruszka!”. Mijam Korpele i skręcam na Nidzicę. Jadę sobie i śpiewam: „Nie boję się... Ojciec za rękę prowadzi mnie”, a tu nagle zza moich pleców wyskoczyły ryczące rumaki, tak się przestraszyłam motocyklistów, że o mało nie wylądowałam w rowie. Narobili hałasu i odjechali. Moje serce w panice przysiadło na bagażniku, ale po krótkiej chwili wróciło na swoje miejsce. Wówczas odkryłam, że nie jadę sama, bo tuż przede mną mknął mój... cień. Natychmiast zrobiło mi się raźniej. Strach uleciał, a ja rozkoszowałam się budzącą się do życia przyrodą. Jechałam szosą, ale po obu jej stronach rozpościerał się tchnący ciszą i błogim spokojem las. Trzy cytrynowe motyle radośnie trzepocząc skrzydłami najpierw chciały się ze mną zabrać w podróż, ale w zabawnej gonitwie sfrunęły do rowu. Gdzieś z lasu zawołał ptak a po chwili specjalnie dla mnie rozpoczął się ptasi koncert. Niestety nie dane mi było go wysłuchać, bo jakieś wielkie ptaszysko poderwało się z trawy i poszybowało w górę, a ja znów miałam serce na bagażniku. Kołował nad moją głową wolny, majestatyczny, wspaniały. Może to orzeł, może jastrząb, niestety na tej lekcji przyrody musiałam być nieobecna, bo nie umiałam określić gatunku. Patrząc na wspaniały lot uspokoiłam się, wyrównałam oddech i zaczęłam pilnować cyferek licznika, by nie spadły poniżej 20. Szybko minęłam Janowo, zerkając jednym okiem na kipiącą kaskadę wody. W Warchałach też kątem oka popatrzyłam na wodę i nawet dostrzegłam biały żagielek. Gdy z góry pędziłam z szybkością najpierw 37 km/h a wreszcie 42 km/h to uświadomiłam sobie, że jestem jak Samotny Biały Żagiel i po szosie mknę w bezkresną dal. Tuż przed Jedwabnem tak ostro musiałam machać nogami, by wjechać na strome wzniesienie, że się zgrzałam. Stanęłam na poboczu, zdjęłam kurtkę zostając w bluzce z krótkim rękawem, na którą zakładam kamizelkę odblaskową. Dzwoni komórka, to mąż pyta gdzie jestem. Rozmawiamy chwilkę, ruszam dalej. Przez Jedwabno pędzę niczym mazurska strzała. Dopiero teraz ruch na szosie wzmaga się, ale w moją stronę jedzie niewiele samochodów, wszyscy jadą w przeciwną. Rejestracja głównie warszawska, różne marki, ale wiele na bagażnikach dumnie prezentuje rowery, mijam takie, które ciągną różnorodne jednostki pływające. Nic więc dziwnego, że ten widok utwierdza mnie w przekonaniu, iż jestem samotnym białym żaglem i mam... kota. Na potwierdzenie tego zatrzymuję się przy tablicy z napisem Kot, by zrobić swoją pierwszą fotkę z samotnej wyprawy. Skoro już wiem, że mam kota, postanawiam cieszyć się pięknym majowy dniem. Uśmiecham się do drzew, a one szumem zieleni odwzajemniają uśmiech, pozdrawiam lilaki, a one odpowiadają zapachem bzu. Płatki kwitnących wiśni wplatają się w moje włosy. Na horyzoncie Nidzica o 10.21 robię drugą fotkę – stawiam rower przy znaku z napisem Nidzica. Licznik wskazuje 50 km. Kieruję swojego stalowego rumaka na rynek. Nidzica wita mnie trzepotem flag, czystością, spokojem. Jest piękna pogoda i postanawiam zrobić sobie miłą przerwę na dziedzińcu nidzickiego zamku. Dzwoni telefon, to mój mąż, którego informuję , że idę zwiedzać zamek. Budowla robi wrażenie, wybudowano ją w XIV wieku w stylu gotyckim. Zanim zacznę spacerować po dziedzińcu proszę jednego z wielu rycerzy o popilnowanie mojego stalowego rumaka. Wchodzę do restauracji, by skorzystać z toalety, umyć ręce, gdy wracam rycerz pije piwo i zaprasza, bym skosztowała napój złocisty doskonały dla rowerzysty. Grzecznie dziękuję, ale za to przyjmuję od rycerza, o zawołaniu Piękny Kazimierz, jeden grosik, który mam zawieźć i przekazać dalej.
W tym dniu wiele osób odwiedza zamek krzyżacki, a przewodnicy, wywijając szablami, pokazują kierunek zwiedzania. Ograniczam się do zewnętrznej lustracji dziedzińca i krużganków, spaceruję też wokół zamku po XIX-wiecznym parku. Pełno w nim starych drzew, a widok kwitnących kasztanów zaskakuje. Siadam sobie na ławeczce, wypijam całą butelkę wody, zjadam batonik. Wracam do miasta. Jadę ulicą Traugutta i wówczas postanawiam odszukać sklep nr 28, który jest administrowany przez moją firmę i który ja swego czasu miałam przyjemność obsługiwać od strony kadrowej. Sklep znalazłam bez trudu, a wystające parapety zapraszają, by na nich przysiąść i odpocząć. Całe szczęście, że odpoczywałam w parku i nie muszę przysiadać na parapecie, ponieważ przyklejony do szyby napis głosi: „Proszę nie siadać na parapecie” ,więc szanując prośbę załogi sklepu, której przewodniczy pani Halinka, pstrykam sobie na wieczną pamiątkę fotkę witryny. Jest 11.09, żegnana łopotem pierwszomajowych flag opuszczam Nidzicę, miasto choć mi nieznane, to bliskie memu sercu - 21 maja 1985 r. przyszedł na świat w nidzickim szpitalu nasz syn - szczycieński oddział położniczy był wówczas w remoncie. Zawsze, gdy jadąc w rodzinne strony mojego męża przejeżdżaliśmy przez Nidzicę, mówiłam synowi „Tu się urodziłeś”.
Przeprowadzam przez przejazd kolejowy rower i dopiero wsiadam. Ruszam w dalszą drogę. Drogowskaz wskazuje, że do Działdowa mam 22 km. Jestem troszkę rozczarowana, chyba za szybko wybrałam się w podróż, trwające prace wskazują, że obok szosy wkrótce powstanie pasaż pieszo-rowerowy. Jadę więc szosą i mimo, iż teraz panuje na niej wzmożony ruch – nikt na mnie nie trąbi. Wszechobecny las ustępuje miejsca polom i bezkresnym, ciągnącym się aż po sam horyzont łanom rzepaku. Żółte kwiecie tak pachnie, tak słodko pachnie, że mam ochotę przemienić w małą pszczółkę i spijać nektar. Łany rzepaku są warte utrwalenia, pstrykam więc kolejną fotkę i jadę dalej. Cały czas pozostaję w telefonicznym kontakcie, a to z mężem, a to z synem, a to z przyjaciółmi, dzwonią do mnie a ja odpowiadam gdzie jestem i że niczym samotny biały żagiel mknę szosą pośród łanów rzepaku. Podziwiam przyrodę, myślę o niebieskich migdałach. Nagle radosny klakson pozdrawia mnie, staję na poboczu a obok zatrzymuje się mój Januszek. „Mała, ale Ty dajesz! Wszystko w porządku? Uważaj na znaki, w Działdowie remont drogi i objazd. Będę dzwonił”. Rozmawiamy chwilę i nawet dostaję całusa. Było to fajne i miłe spotkanie, ale komu w drogę, temu czas. O 12.28 robię fotkę tablicy z napisem Działdowo. Faktycznie droga rozkopana i zalecany jest objazd, pytam przypadkowego przechodnia, czy rowerem dostanę się do miasta. „Ja przeszedłem, więc pani da radę”. Ale zmiana, Nidzica witała mnie flagami, a w Działdowie zwinęli asfalt. Jadę po piaszczystym podłożu, wzbijając tumany kurzu, a gdy dostrzegam piękny chodniczek natychmiast tam uciekam. Wygodna jazda nie trwała długo, chodniczek kończy się i dalej tylko dziura. Sprowadzam rower na utwardzone, piaszczyste podłoże i kawałek idę. Mijam rogatki i wszelkie znaki zakazu i jestem znów na szosie. Przeprawa troszkę trwała, ale nie musiałam nadkładać drogi o 12.44 robię fotkę na wiadukcie – wspaniałe rozwiązanie, na dole tory u góry samochody i piesi i oczywiście jedna rowerzystka. Za wiaduktem wjeżdżam na chodnik i wypatruję tablicy z napisem Księży Dwór. Napotkanego przechodnia pytam o tę miejscowość, a on zaleca mi skręcić w Osiedle Księżodworskie, co czynię. O ho ho! Jak pięknie na tym osiedlu. Jadę ulicą, a jakiś rowerzysta woła: „Na ścieżkę rowerową zapraszam, chyba że chce pani zapłaci mandat”. Szybko z szosy uciekam na trasę dla rowerów i mam farta, bo faktycznie kilka metrów dalej stoi radiowóz, a panowie policjanci czynią swoją powinność. Czuję głód, woda i batonik dawno wyparowały, czas na konkretny posiłek. Siadam na pięknej ławeczce, zjadam dwie bułeczki, piję wodę. Jestem rozluźniona, zadowolona pozbyłam się ruchliwej szosy, teraz będę miała święty spokój. Jakiegoś rowerzystę proszę o fotkę pytam też czy daleko do Jabłonowa, a on odpowiada, że trochę jest. Jadę ścieżką rowerową i wypatruję znaków, które mają pokazać kierunek na Prusinowo, Jabłonowo, Dłutowo. Tak tych znaków wypatruję, że ścieżka rowerowa kończy mi się i przemienia w chodnik, a za chwilę w polną drogę. Stoję rozkraczona na tej drodze i pytam o kierunek do miejscowości, które mnie interesują. Muszę zawrócić, przegapiłam skręt w prawo. Mam problem, ponieważ szosa, którą się przemieszczam ciągle się rozwidla na cztery strony świata i na tych rozwidleniach stoją różne drogowskazy, ale na żadnym z nich nie ma nazwy interesujących mnie miejscowości. Najlepszym doradcą koniec języka, ale jak pytać kiedy to pora obiadu i ludzie w domach przy stole. Trochę trwa ustalenie kierunku, ale życzliwi ludzie są jeszcze na świecie. Gdy z daleka dostrzegam charakterystyczną wieżyczkę kościoła w Dłutowie, wiem że teraz ten punkt będzie wyznacznikiem kierunku. Pogoda ulega zmianie, nadal świeci słońce, ale nad moją głową zbierają się czarne chmury i zaczyna wiać silny wiatr. Początkowo wieje w plecy i ja faktycznie na moment przemieniam się w biały żagiel gnany wiatrem. Niestety taki komfort nie trwa długo, wiatr wieje prosto w twarz. Na dodatek gałązki, patyki, kamienie i piach uderzają mnie w twarz, odbijają od okularów. Świat przestaje być różowy – czarne barwy dominują. Widzę jak po niebie mkną wagoniki pełne wody i wiem, że za chwilę dotrą do mnie. Wieje taki szaleńczy wiatr, że z podwójnej cyferki licznika robi się 9, 5 ... O nie! Nie pozwolę, by było 4. Walka z wiatrem trwa do Dłutowa. Zatrzymuję się przed świątynią, zostawiam rower i na jedną zdrowaśkę wchodzę do kościoła. Gdy wychodzę okazuje się, że fala zawieruchy tak jak nagle się pojawiła, tak przechodzi bokiem. Naprawdę nie mam pojęcia jak to się stało, że nawet jedna kropla na mnie nie spadła. Ale za to krople niczym perły lśnią na trawie, żółtych mleczach. Są jak piękne korale i mienią w słońcu, bo ono znów specjalnie dla mnie świeci. Zatrzymuję się, zrywam dwa kwiatki i zatykam za licznik. Robię fotkę – kwiaty i SETKA w okienku licznika. Do celu zostało 7 km, jadę z górki z szybkością 45 km i znów jestem samotnym białym żaglem. Czuję radość, wielką radość, za chwilę będę na miejscu. Udało się! Pokonałam strach! Jestem wielka! Gdy mijam tabliczkę z napisem Zieluń - duma mnie po prostu rozpiera i wtedy z rowu wyskoczył kogut, ot taki wiejski kurak. Machając skrzydłami próbował poderwać się do lotu, ale mnie tylko rozbawił. Niestety nie mam czasu na śmiech i radosne pianie koguta, znów niebo się gniewa, groźne pomruki nie wróżą nic dobrego. Wiatr ze zdwojoną siłą powraca. Uciekam już widzę tabliczkę z napisem Przerodki, jeszcze tylko kilka machnięć nogami i oto jestem w Klockowie. Wyciągam telefon i dzwonię do męża, by go postraszyć: „Janusz musisz po mnie przyjechać, jestem w Dłutowie leje deszcz, wieje wiatr, a ja nie mam siły”. Chowam rower do garażu i gdy podchodzę pod dom mojego teścia w drzwiach spotykam z mężem. „Oj Mała, ty zawsze żartujesz, ale wiesz... jesteś WIELKA”.
Moja samotna wyprawa trwała 7 godzin. Opaliłam twarz i ręce. Miałam czas na przemyślenia. Dojechałam - sprzęt nie zawiódł, dętki oraz innych pożyczonych akcesoriów ofiarowanych z serca nie musiałam wykorzystywać. Zebrałam dużo gratulacji. Jednak kilka osób twierdziło, że była to nierozsądne przedsięwzięcie, niepotrzebnie narażałam się na niebezpieczeństwo. Odpowiem taką historyjką, bo spotkanie z orłem i kogutem mi ją przypomniało:
„Pewien człowiek znalazł jajko orła. Zabrał je i włożył do gniazda kurzego w zagrodzie. Orzełek wylągł się ze stadem kurcząt i wyrósł wraz z nimi. Orzeł przez całe życie zachowywał się jak kury z podwórka, myślał, że jest podwórkowym kogutem. Drapał w ziemi, szukając glist i robaków. Piał i gdakał. Potrafił nawet trzepotać skrzydłami i fruwać kilka metrów w powietrzu. No bo przecież, czyż nie tak właśnie fruwają koguty? Minęły lata i orzeł zestarzał się. Pewnego dnia zauważył wysoko nad sobą, na czystym niebie wspaniałego ptaka. Płynął elegancko i majestatycznie wśród prądów powietrza, ledwo poruszając potężnymi, złocistymi skrzydłami. Stary orzeł patrzył w górę oszołomiony. - Co to jest? - zapytał kurę stojącą obok. - To jest orzeł, król ptaków - odrzekła kura. Ale nie myśl o tym. Ty i ja jesteśmy inni niż on. Tak więc orzeł więcej o tym nie myślał. I umarł, wierząc, że jest kogutem w zagrodzie”.
Po przejechaniu 107 km wyglądałam jak... zmokła kura, choć deszcz mnie nie zmoczył, ale czułam się niczym orzeł kołujący po błękitnym niebie , jak Samotny Biały Żagiel, który sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem.
Niebezpieczeństwo czyha na nas wszędzie i czy z tego powodu mamy siedzieć w zagrodzie?
Grażyna Saj-Klocek