Tydzień temu zakończyłem wspominki z PRL akcentem kulinarnym. Do gastronomii lat minionych jeszcze powrócę, natomiast dzisiaj chciałbym zacząć od innego wspomnienia. Od wspomnienia osoby. Wielkiej artystki, której sztuka towarzyszyła nam przez cały wspomniany peerelowski okres. Mam na myśli niedawno zmarłą Irenę Kwiatkowską.
Pani Ireny nie znałem bliżej, ale pewnego razu los nas zetknął. Ponieważ charakter tego spotkania można uznać za wyjątkowo zabawnie osadzony w realiach PRL-u, nie mogę powstrzymać się od stosownej opowieści.
Czytając pożegnalne wspomnienia osób blisko związanych z wielką artystką nietrudno zauważyć żartobliwie przytaczany stały wątek, dotyczący szczególnej cechy osobowości Pani Ireny. Jej przyjaciele nazywają tę cechę niechęcią do rozrzutności, czy też nadmiernym umiłowaniem oszczędzania. Ja także słyszałem wiele anegdot na ten temat. Podobno znakomity reżyser Jurek Gruza - doskonale mi znane skąpiradło - może uchodzić za utracjusza i hulakę w zestawieniu z Wielką Aktorką. Otóż ja właśnie spotkałem Panią Irenę w momencie bardzo prywatnym, kiedy to w szczególny sposób oddawała się swojej pasji oszczędzania. I o tym spotkaniu chcę opowiedzieć.
Najpierw wprowadzenie geograficzno - historyczne. W Warszawie, w latach PRL-u, ulica Chmielna (przemianowana wówczas na Rutkowskiego) stanowiła centrum tak zwanej „prywatnej inicjatywy”. Wszystkie liczące się prywatne sklepiki, rzemieślnicze warsztaty, czy komisy tam właśnie miały swoje siedziby. Między innymi niewielki warsztacik (istnieje do dzisiaj) naprawy wiecznych piór. Poza reklamowaną naprawą było to jedyne w Warszawie miejsce, gdzie można było kupić dobrej marki atrament, a także czarny tusz firmy „Rotring” - jedyny jaki nie zatykał rapidografów, czyli kreślarskich piór używanych między innymi przez architektów. Także przez studentów architektury. Kosztowało to strasznie, ale nie było wyboru. Powszechnie dostępna produkcja krajów socjalistycznych bezlitośnie niszczyła precyzyjne przyrządy kreślarskie.
Pod koniec lat sześćdziesiątych, czy też może na początku siedemdziesiątych udałem się do owego sklepiku - warsztaciku. I kogo ja widzę? Pani Irena Kwiatkowska. Pani Irena przyniosła dużą, papierową torbę pełną różnego rodzaju długopisów. Właściciel przejął tę torbę od artystki z wielką atencją i umówił się co do terminu. Byłem zdumiony. Mistrz naprawy piór wiecznych podjął się nabicia tuszem owych bezużytecznych już pisadeł. Owszem, na przełomie lat 50. i 60. długopisy, zwane wówczas piórami kulkowymi, oddawało się do napełnienia, bo były jeszcze zbyt drogie, ale dziesięć lat później? Kiedy długopis od dawna był już jednorazówką?
Po wyjściu aktorki, właściciel pracowni, widząc moją zdumioną minę, wyjaśnił:
- Proszę Pana, Pani Kwiatkowska od lat przynosi mi długopisy do napełniania. Tylko dla niej trzymam na zapleczu starą maszynę i tylko dla niej sprowadzam tusz. No przecież nie mogę JEJ odmówić.
Oto przejaw prawdziwego szacunku dla Artystki!
No i kto jeszcze pamięta, że długopisy oddawało się do nabijania? A papierosy - w latach pięćdziesiątych - można było kupować w kiosku na sztuki (poproszę trzy „Wczasowe”, albo dwa „Giewonty”). Lub też, że w miastach pijało się wodę z kranu, czyli wodociągową i nikomu nie przychodziło do głowy robić specjalne odwierty dla wody pitnej - oligoceńskiej. Taką wodociągową wodą można było napełnić węgierski syfon i odpalić specjalny nabój z gazem. I otrzymać w ten sposób wodę sodową. Bo mineralna to już stanowiła niejaki luksus. Ale jeśli wlało się do syfonu wino, to „szampan” jakoś z tego nie wychodził. Gaz zbyt szybko się ulatniał. Pamiętam, bo wielokrotnie próbowałem.
No i na zakończenie - skarpetki. Nikt przecież nie śmiał wyrzucić dziurawej skarpetki. Skarpetkę należało zacerować. Uczono nas tej sztuki na pracach ręcznych w podstawówce. Do dzisiaj potrafiłbym to zrobić.
Andrzej Symonowicz