No to się zaczęło na dobre! Wakacje, urlopy, czyli sezon na całego. Chociaż na razie, spoglądając na nasze knajpki, specjalnie tego nie widać. Po całorocznych wędrówkach częściej ostatnio jestem w Szczytnie i wytwory miejscowej gastronomii jadam na co dzień, ale bez tłoku raczej. Na wybór narzekać nie można, za to niestety jakość podawanych dań zdecydowanie, w niektórych knajpkach spadła. Nie będę może dziś wyliczał gdzie „się naciąłem” na coś mało zjadliwego, zainteresowani i tak będą wiedzieli o co chodzi. Turystów na razie mało, może z nudów ktoś przeczyta i odjedzie w siną dal zamiast pozostawić tu parę złotych. Pierwsza sprawa – gdy termometr wskazuje ponad 25 stopni to apetyt spada i ma się ochotę na coś lekkiego właśnie. Stąd jeżeli tylko w karcie jest chłodnik, botwinka czy kapuśniak ze świeżej kapusty to z pewnością sobie nie odmówię. A właśnie taki, wydawałoby się lekki, pyszny kapuśniaczek okazał się mało jadalny w jednej z renomowanych podobno restauracji. Po prostu smakowita zawartość miseczki była ukryta pod warstwą gorącego tłuszczu. Na letnie upały nie jest to najlepszy pomysł i niestety nie dało się zjeść. W innej znów knajpce, gdzie zajrzałem na wczesny obiad, a którą chwaliłem tu kilka razy za świetnego tatara - rozczarowanie. Mięsko niestety mocno ciemne, z lekka odstałe, z przypraw brak czegokolwiek kwaśnego, nawet plasterka cytryny. Sam grubo krojony ogórek nie wystarczy. Teraz w upały na tatara szczególnie trzeba uważać i chociaż żołądek mam po kilkudziesięciu latach gastronomicznych doświadczeń raczej odporny, zjadłem tę porcję z pewną taką obawą. Może nie ryzykant, ale łakomczuch na pewno. Gdy do tego dodać kolejne rozczarowanie w postaci mikroporcji solidnie przeschniętego sandacza, któremu nie pomógł nawet zawiesisty sos, to obiadu do udanych nie zaliczę. Coś mi się wydaje, że gastronomia nasza lekko przestawiła się już na letnią masówkę, w niektórych przypadkach odpuszczając sobie jakość. Chociaż nie wszędzie. Jest parę miejsc, gdzie zawsze odbijam sobie kulinarne niepowodzenia innych knajpek. Pomijając tegoż nieszczęsnego sandacza – coraz częściej można zjeść kapitalnie zrobione ryby. O węgorzu pisałem tydzień temu i radośnie go sobie powtórzyłem, w innych miejscach też narzekać nie można.
Żałuję mocno, że nie będę na Dniach Szczytna, nie z powodu produkcji „artystycznych” i opitych piwem tłumów. Po raz pierwszy od lat będą miały także element kulinarny w postaci promocji naszych ryb słodkowodnych. Taki turniej „jednej rybki” za europejskie pieniądze i pod kierunkiem Rudiego Schuberta – jak sama sylwetka wskazuje znawcy potraw wszelakich – może stać się przebojem lekko już nudnawej imprezy. Namawiam kilku znajomych świetnie władających garnkiem i patelnią, aby wystartowali w tej imprezie. Dlaczego w końcu tylko grono zaprzyjaźnionych wielbicieli może doceniać ich naprawdę wybitny talent kulinarny?
Sezon towarzyskich plenerowych spotkań gastronomicznych mamy w pełni. Dymią grille, chociaż jakby troszkę mniej niż w poprzednich latach, bulgocą kociołki a ostatecznie na patykach nad ogniskiem też można coś konkretnego zobaczyć. Z ciekawostek zjadłem ostatnio wydawałoby się banalną białą kiełbasę z kociołka, ale przygotowaną niezwykle oryginalnie. Najpierw do kociołka trafiła pokrojona na porcje kiełbasa obłożona plasterkami masła i cebuli. Dobrze podgotowana przez jakieś dwadzieścia minut w piwie, potraktowana została jeszcze kilkoma plasterkami cytryny i na koniec zalano to jeszcze kubkiem bulionu z kostką czosnkową. Na stół w międzyczasie trafiły świeże ziemniaki w mundurkach i kilka surówek. W połączeniu – zestaw oryginalny i wyjątkowo udany, polecam.
Podobno jest to potrawa bardzo popularna na Litwie – a gdy jesteśmy w tamtych stronach to jako wstępną przekąskę do piwa proponuję tam poznane kawałki bagietek posmarowane masłem czosnkowym i przełożone plasterkiem sera, zapiekane w folii na grillu. Po rozwinięciu ich aromat jest niezwykły i doskonale pobudzają apetyt.
Wiesław Mądrzejowski